Kuba Kapica – maluje klasyczną motoryzację na płótnie, swoje prace wystawia głównie we Francji, m.in. podczas słynnego wyścigu Le Mans. W wolnych chwilach rzeźbi Jaguara, który w przyszłości ma nawet jeździć. Jest jednym z ostatnich prawdziwych rock’n’roll’owców i przykładem na to, że w życiu nic nie trzeba, co najwyżej można.
Tekst: Mateusz Cieślak / Foto: Artur Woszak
Czy motoryzacja jest dziedziną sztuki?
Z motoryzacją jest jak z literaturą – możemy podzielić ją na piękną i popularną. Masowa produkcja, której wyroby widzimy na ulicach czy parkingach, nie jest sztuką. Są nią natomiast pojazdy specjalne, które natychmiast rzucają się w oczy. W latach 50. i 60. samochody były rozpoznawalne. Współcześnie są niemal identyczne, poza nielicznymi egzemplarzami, które są rzeczywiście dziełami sztuki.
Jak to się stało?
Przez rozwój techniki i powszechną robotyzację. Projektowanie już nie odbywa się na papierze, szybko to wszystko następuje. Kiedyś pracowało się na piechotę, czyli tak, jak maluje się obraz, to świadczyło o tym, że powstało faktyczne dzieło sztuki. Był widoczny czynnik ludzki. Klepanie blachy na bałwance, cierpliwe szukanie odpowiedniego profilu, szukanie doskonałości. Praca nad karoserią wyglądała dokładnie tak samo, jak praca nad rzeźbą. I to była sztuka.
W pańskiej pracowni widzimy, że inspiruje się pan motoryzacją klasyczną, czy naprawdę nie ma dzisiaj samochodów wartych uwagi?
Jeśli chodzi o motocykle, to wciąż przykładem starej szkoły pozostaje Harley, który daje tak jakby materiał do dalszej indywidualnej obróbki i te motocykle są robione pod konkretną osobę. A firmy samochodowe udowadniają, że najlepsze jest już za nimi, nawiązując nowymi modelami do swoich dawnych odpowiedników. Przykład? Nowe Mustangisą wzorowane na pierwszej generacji, Ford GT, nowe Ferrari będzie nawiązywało do starego GTO, Aston Martin zawsze jest klasyczny i wykorzystuje wypracowaną dawno temu linię. Mamy szalenie szybkie hybrydy, niesamowicie przyspieszające elektryki, ale wciąż nie wywołują one takich emocji, ani nie są tak przyjemne dla ucha, jak bulgoczące amerykańskie V8 czy włoskie V12.
Zobaczcie, co zrobili z Formuły 1 – odkurzacze! Kaszana.
Jedynie trzyma się Le Mans, to jedyny duży wyścig interesujący od początku do końca.
Nawet pomimo ścigających się ropniaków, hybryd, a od przyszłego roku elektryków?
Nawet. To są te nowe wyjątkowe samochody, o których wcześniej wspomniałem, na których można zawiesić oko. Przede wszystkim – są różne. W F1 mamy tak naprawdę jeden samochód, różniący się malowaniem i drobiazgami w przednim bądź tylnym skrzydle. W Le Mans ścigają się prototypy i auta cywilne, dla mnie jest to widowisko wyjątkowe.
Wyjątkowym widowiskiem są też pańskie prace.
Maluję od szkoły średniej plastycznej. Na studiach dyplom robiłem z hiperrealizmu. Od zawsze fascynowałem się malarstwem amerykańskim. Po studiach wyjechałem do Paryża, ćwiczyłem rzeźbę u rzeźbiarza Amerykanina. Wziąłem ze sobą obrazy, które sprzedałem na aukcji za dobre pieniądze. Byłem typowym dzieckiem szczęścia. Przez przypadek poznałem osobę, która pomagała przy organizacji wyścigu Le Mans, wzięła ode mnie obrazy i zorganizowała wystawę w centrum prasowym wyścigu. I tak to się wszystko zaczęło. Później pojawiła się galeria Vitesse, jedyna, z którą współpracuję już od 20 lat. Maluję tylko to, co sprawia mi przyjemność – motoryzację, czasem samoloty.
Czy jest coś takiego jak malarstwo motoryzacyjne?
Różnie można to pojmować. Zdobienie samochodów jest stare jak sama motoryzacja. Wszystko zaczęło się od Amerykanów, którzy wpadli na pomysł malowania aerografem, by wydobyć efekt, którego pędzlem na pewno się nie zrobi. Ich prace zmierzały w kierunku rzeczywistego wyglądu, stąd nazwa kierunku: hiperrealizm. Ja zresztą na początku mocno wzorowałem się na Amerykanach, część moich prac była mocno podobna do ich, ale z czasem zacząłem od tego odchodzić, żeby znaleźć swoją własną drogę.
Dokąd ta droga zmierza?
A kto to wie? (śmiech). W tym momencie tworzę taką ikonę, wzorowaną na ikonach ruskich. Łączę płaskorzeźbę z malarstwem, wracam do starej sztuki, bo korzenie ikon sięgają przecież kilkuset lat wstecz, a że trochę sobie kpię z tego, to robię ikony z samochodami. Dla mnie to są przedmioty kultu. Z przodu będzie na tych skrzydłach płaskorzeźba silnika Ferrari 257, wokół będzie wykończone szczotkowanym aluminium. Osoba, która jest wyznawcą takiej religii, może otworzyć sobie taki ołtarzyk i odmówić kilka modlitw do swojego świętego modelu (śmiech).
Dlaczego wierne odzwierciedlenie? Czy nie wolałby pan tworzyć czegoś zupełnie nowego?
Mógłbym, ale po co? Wtedy zatraciłbym całego ducha klasycznej motoryzacji, którą uwielbiam. Fakt, są goście, którzy malują science fiction, wizje przyszłości, ale ja wolę się trzymać rzeczy, które mają korzenie, charyzmę i duszę.
Nie tylko obrazy, nie tylko płaskorzeźby. Własnoręcznie buduje pan samochód tak, jak to się robiło kiedyś.
Zaczęło się od tego, że chciałem coś zrobić na bazie Lotusa Seven, to samochód, którego repliki buduje się na całym świecie po szopach i garażach. Chciałem założyć na jego podwozie jakąś inną karoserię. Przyszła mi do głowy sylwetka pięknego Jaguara E-type. Proces budowy takiego nadwozia wygląda tak samo, jak podczas budowy łodzi. Bazuję na modelu w skali 1:8, powiększam, później muszę go przekroić. Kiedy obie strony się zgadzają, wówczas powiększam model. Obecnie pracuję już nad modelem w skali 1:1. Bryłę wyklejam z drobnych kawałków, następnie szlifuję, szpachluję, aż doprowadzę do ostatecznej formy. Wszystkie rysunki wykonuję na papierze, na piechotę, bez pośpiechu. Dzisiaj wystarczy komputer, program, drukarka 3D i każdy może sobie samochód stworzyć w domu, ale to nie na tym rzecz polega. Prawdziwy pojazd trzeba stworzyć od początku do końca własnymi rękami. Inspiruję się Jaguarem E-type, ale jeszcze nie wiem, co z tego wyjdzie. Mam różne koncepcje w głowie.
Jak długo już pan pracuje nad tym nadwoziem?
Jakieś dwa, trzy lata. W tej chwili musze jeszcze postawić ramę na koła, które kupiłem we Francji od samochodu, który jechał w Le Mans. Następnie do tej ramy będę dopasowywał karoserię. Nie wiem, ile jeszcze przede mną, w międzyczasie tworzę inne rzeczy, jak widzisz, mam pozaczynane inne prace.
W jakim celu buduje pan ten samochód?
Kuba Kapica: Nie wiem. Chciałem mieć auto, które mi się podoba. W międzyczasie otrzymałem już propozycję wystawienia go we Francji podczas wystawy Retro Mobile, ale nie wiem jeszcze, na który rok się wyrobię (śmiech).
Chciałbym też udowodnić, że można zrobić samochód podstawowymi narzędziami. Kiedyś właśnie tak manufakturowo powstawały pojazdy i chciałbym poczuć tego ducha, który jest w samochodach klasycznych. Kiedyś, jak ktoś czegoś potrzebował, to to robił – ja robię sobie Jaguara.
Nie jest pan typem osoby, która ma w życiu jakieś terminy, deadline’y.
Broń Boże, chyba bym się powiesił. Przez całe życie pracowałem i robiłem to, co mi się podoba i to, co lubię. Dlatego wciąż jestem zdrowy na ciele i umyśle.
Jak jest pan postrzegany przez okolicznych mieszkańców?
Niektórzy mają mnie za dziwaka, widzą, że nie pracuję w polu, więc muszę się zajmować czymś innym. Tylko najbliżsi sąsiedzi wiedzą, czym się zajmuję, na szczęście nie jestem sławny. Oczywiście w kręgu osób, które interesują się tym kierunkiem malarstwa, jestem znany, ale na jakiejś popularności nie zależy mi wcale. Pewnie moje nazwisko jest bardziej znane we Francji, ale to dlatego, że od 20 lat wystawiam i sprzedaję tam swoje prace. Ale ja nie znoszę dużych miast, wracam z wystawy najszybciej, jak to jest możliwe. Oczywiście Paryż to Paryż, ale na dłuższą metę to nigdy w życiu.
Kto przychodzi na wystawy pańskich prac?
Byli kierowcy wyścigowi, mechanicy dużych teamów, kolekcjonerzy, właściciele drogich samochodów. Wówczas mój obraz jest gadżetem dla gościa, który ma Ferrari za milion i kupuje sobie obraz, na którym jest akurat jego model, za paczkę zapałek, porównując do wartości samochodu. Malowałem na zamówienie dla salonów samochodowych Ferrari, Porsche, ale nie lubię zleceń. Kilka obrazów kupił ode mnie Hervé Poulain, właściciel domu aukcyjnego, były kierowca wyścigowy, inicjator znanego na całym świecie projektu BMW Art Cars.
Chciałbym jeszcze wrócić do pańskiej wystawy podczas wyścigu Le Mans. Jak to się stało, że pańskie prace trafiły na jedną z najważniejszych imprez motoryzacyjnych na świecie?
Przypadkowo. Le Mans zawsze było moim marzeniem. Kiedy więc przyjechałem do Francji, to wiedziałem, że muszę być na tym wyścigu. Miałem ze sobą obrazy, które wiozłem do domu aukcyjnego i nie wiadomo skąd trafił się człowiek, który pracował dla Formuły 1 i jednocześnie jechał na Le Mans. Zaproponował, że wystawi moje prace w biurze prasowym wyścigu, więc mu je dałem i pojechaliśmy za nim z kolegą. Co prawda nie byliśmy na wystawie, bo spotkaliśmy mojego brata i zaczęliśmy uprawiać Le Mans tak, jak się powinno, czyli tu browar, tam browar… W końcu zapomnieliśmy, że trwa wystawa (śmiech). Natomiast regularnie wystawiam prace podczas Le Mans Classic, ponieważ mąż właścicielki galerii, w której się wystawiam, jest jej organizatorem. W przeszłości moje obrazy pojawiły się także w Stanach w Houston podczas zlotu Ferrari. Ale nie zajmuję się wyłącznie obrazami. W przeszłości projektowałem wnętrza w Paryżu, w zeszłym roku zajmowałem się malarstwem ściennym w Tunezji, mam za sobą też rzeźbę w twardym kamieniu, m.in. stół dla firmy Lacoste z płynącym krokodylem w litym granicie. Do tego artystyczne projekty fontann, ławek, placów zabaw – dużo tego było.
Czy dzisiaj wciąż można być artystą takim jak pan: tworzyć, kiedy jest wena, bez zobowiązań, terminów, dodatkowych zajęć?
Chyba to już tak nie działa, dzisiaj dominuje przemysł. Młodzi artyści muszą mieć agentów, z którymi trzeba żyć w zgodzie. Ja na szczęście radzę sobie sam.
Jak w dobie powszechnej fotografii cyfrowej i photoshopa odnajduje się malarstwo hiperrealistyczne?
Kuba Kapica: Bardzo dobrze. Sam czasami używam do namalowania obrazu kilku zdjęć, które finalnie łącze ze sobą na płótnie, to samo można zrobić na komputerze. Ale już z wydrukowaniem w rozmiarze półtora na dwa metry nie będzie tak łatwo. I nigdy to nie jest ten efekt manualny. W sumie to z biegiem lat odchodzę nieco od hiperrealizmu, dodaję coś od siebie, podchodzę do tego na większym luzie, żeby obraz był bogatszy, żywszy.
Dlaczego skupia się pan na detalach?
Kuba Kapica: Jest to sprawa kompozycji obrazu, wydobycia głębi, dzięki tym detalom inaczej się go odbiera. Bardzo często fragmenty karoserii są dużo ciekawsze niż cała bryła. Lubię skupiać się na elementach wnętrza, muskularnych błotnikach, skomplikowanych silnikach czy perfekcyjnym odwzorowaniu koła, łącznie z całą numeracją na oponie. Chodzi o emocje, szczegół łatwiej je wywołuje niż całość.
Jak reagują na pańskie prace nabywcy? Co się potem z nimi dzieje, gdzie je wystawiają?
Nigdy ich o to nie pytałem, w sumie to mnie nie obchodzi, ja już swoją rolę odegrałem i tyle. Mam stałego odbiorcę moich obrazów, przychodzi na wszystkie moje wystawy, wygląda jak prawdziwy kloszard, lekko śmierdzący. Ale chyba tylko tak udaje, bo z każdej wystawy kupuje jedną pracę, płacąc normalne sumy.
Czy jest szansa, by w Polsce pojawiło się takie zainteresowanie podobną sztuką?
Tak, sprzedałem kilka obrazów tutaj, rynek wciąż jest płytki, ale z czasem powinno być lepiej. Wszystko rozbija się o pieniądze. Sztuka nie jest dla ludzi biednych, no, chyba że sztuka ludowa.
Przed 1989 rokiem malowało się lepiej czy gorzej niż teraz?
To wcale nie był taki zły czas dla artystów. Niestety zarabiało się głównie na chałturach, prawdziwe żniwa były przed 1 maja i 22 lipca, Leniny i inne pierdoły malowaliśmy wtedy na kilometry. Pieniądze były dobre, więc przez pozostałą część roku mogłem malować to, co chciałem. Świetnie opłacane były też wszelkiego rodzaju reklamy, zwłaszcza ścienne. Malowaliśmy raz z kolegą dom towarowy w Zamościu i skończyło się na tym, że rozbiliśmy samochód po pijaku (śmiech).
Jest pan czystej krwi rock’n’rollowcem…
No jasne! Bawiliśmy się, to fakt, ale zabawa nigdy nie mogła przeszkadzać w pracy. I odwrotnie. Jakoś udało się to wszystko pogodzić. Teraz nawet na Akademii Sztuk Pięknych to już nie są te czasy co kiedyś. Wszyscy pracują na klawiszach, są sprawdzane listy obecności. Kiedyś na nasze zajęcia wszedł profesor, a cała grupa była pijana. Pyta: „Co się stało?”, „Imieniny”, „No to macie tutaj dwie dychy jeszcze” i wychodził. Dziś już nie ma takich świrów.
Czy manufaktura odchodzi do lamusa? Czy za kilkadziesiąt lat może nie być już rękodzieła w motoryzacji?
Kuba Kapica: Na pewno. Z roku na rok jest coraz mniej artystów starej daty, młodzi, mimo że mogą myśleć podobnie, posługują się gotowymi podstawami. Zmieniają się potrzeby ludzkie, znacznie mniej wystarcza, by czuć się zaspokojonym. Przykład: jeśli ktoś buduje samochód od podstaw, używa do tego gotowych body kitów, ewentualnie delikatnie je poprawia. Ja, budując samochód, tworzę wszystko od początku do końca sam, bo wiem, że tylko taki efekt mnie zadowoli. Przez to motoryzacja się rozwarstwia. Kiedyś samochód użytkowy mógł być równocześnie pięknym rękodziełem i samochodem wyścigowym. Dzisiaj trudno wskazać modele, które łączą te cechy. Wkrótce będziemy mieli do jazdy na co dzień autonomicznie jeżdżące jaja – i bardzo dobrze! Może wyeliminuje to wypadki, które są wynikiem ludzkich błędów. A prawdziwe samochody z duszą powinny być tworzone na tory wyścigowe. Motorsport zawsze będzie niszą zrzeszającą sympatyków zakochanych w dawnej motoryzacji. Wyścigi z Le Mans na czele pozostają ostatnimi przykładami porywającej motoryzacji we współczesnym wydaniu. Nie tylko te maszyny, ale także widowisko, zapach, atmosfera. To coś w stylu Koloseum, walka gladiatorów w niesamowitych samochodach. Przez 24 godziny włosy stoją dęba, chociaż dzisiaj już tak nie głuchniesz, jak kiedyś. Uwielbiam tam jeździć.
Zatem motoryzacja umiera, czy nie jest z nią jeszcze tak źle?
Kuba Kapica: Nie, rozwija się, ale traci ducha. Staje się coraz doskonalsza, ale coraz rzadziej porywa. To tak, jak z komputerami. Każdy następny jest lepszy od poprzedniego, ale w sumie, to co one nam dają? Nie ma tej zabawy. Te samochody jakieś tam będą, ale rozdział porywających samochodów z duszą jest już zamknięty, a wyjątkiem, potwierdzającym tę regułę, są samochody sportowe. Czy nowe auto z ulicy może stać się za kilkadziesiąt lat samochodem kolekcjonerskim? No raczej nie. Chyba że jest to samochód sportowy. Przykład: właśnie wyszedł nowy Ford GT, za rok, dwa lata będzie już klasykiem, m.in. dzięki obecności na torach wyścigowych. To jedyna szansa dla dzisiejszej motoryzacji. Imprezy motoryzacyjne też są ważne, bo w jednym miejscu spotykają się największe świry i to dzięki nim to wszystko jeszcze jakoś się kręci.
POPRZEDNI
NASTĘPNY
Kuba Kapica – maluje klasyczną motoryzację na płótnie, swoje prace wystawia głównie we Francji, m.in. podczas słynnego wyścigu Le Mans. W wolnych chwilach rzeźbi Jaguara, który w przyszłości ma nawet jeździć. Jest jednym z ostatnich prawdziwych rock’n’roll’owców i przykładem na to, że w życiu nic nie trzeba, co najwyżej można.
Tekst: Mateusz Cieślak / Foto: Artur Woszak
Czy motoryzacja jest dziedziną sztuki?
Z motoryzacją jest jak z literaturą – możemy podzielić ją na piękną i popularną. Masowa produkcja, której wyroby widzimy na ulicach czy parkingach, nie jest sztuką. Są nią natomiast pojazdy specjalne, które natychmiast rzucają się w oczy. W latach 50. i 60. samochody były rozpoznawalne. Współcześnie są niemal identyczne, poza nielicznymi egzemplarzami, które są rzeczywiście dziełami sztuki.
Jak to się stało?
Przez rozwój techniki i powszechną robotyzację. Projektowanie już nie odbywa się na papierze, szybko to wszystko następuje. Kiedyś pracowało się na piechotę, czyli tak, jak maluje się obraz, to świadczyło o tym, że powstało faktyczne dzieło sztuki. Był widoczny czynnik ludzki. Klepanie blachy na bałwance, cierpliwe szukanie odpowiedniego profilu, szukanie doskonałości. Praca nad karoserią wyglądała dokładnie tak samo, jak praca nad rzeźbą. I to była sztuka.
W pańskiej pracowni widzimy, że inspiruje się pan motoryzacją klasyczną, czy naprawdę nie ma dzisiaj samochodów wartych uwagi?
Jeśli chodzi o motocykle, to wciąż przykładem starej szkoły pozostaje Harley, który daje tak jakby materiał do dalszej indywidualnej obróbki i te motocykle są robione pod konkretną osobę. A firmy samochodowe udowadniają, że najlepsze jest już za nimi, nawiązując nowymi modelami do swoich dawnych odpowiedników. Przykład? Nowe Mustangisą wzorowane na pierwszej generacji, Ford GT, nowe Ferrari będzie nawiązywało do starego GTO, Aston Martin zawsze jest klasyczny i wykorzystuje wypracowaną dawno temu linię. Mamy szalenie szybkie hybrydy, niesamowicie przyspieszające elektryki, ale wciąż nie wywołują one takich emocji, ani nie są tak przyjemne dla ucha, jak bulgoczące amerykańskie V8 czy włoskie V12.
Zobaczcie, co zrobili z Formuły 1 – odkurzacze! Kaszana.
Jedynie trzyma się Le Mans, to jedyny duży wyścig interesujący od początku do końca.
Nawet pomimo ścigających się ropniaków, hybryd, a od przyszłego roku elektryków?
Nawet. To są te nowe wyjątkowe samochody, o których wcześniej wspomniałem, na których można zawiesić oko. Przede wszystkim – są różne. W F1 mamy tak naprawdę jeden samochód, różniący się malowaniem i drobiazgami w przednim bądź tylnym skrzydle. W Le Mans ścigają się prototypy i auta cywilne, dla mnie jest to widowisko wyjątkowe.
Wyjątkowym widowiskiem są też pańskie prace.
Maluję od szkoły średniej plastycznej. Na studiach dyplom robiłem z hiperrealizmu. Od zawsze fascynowałem się malarstwem amerykańskim. Po studiach wyjechałem do Paryża, ćwiczyłem rzeźbę u rzeźbiarza Amerykanina. Wziąłem ze sobą obrazy, które sprzedałem na aukcji za dobre pieniądze. Byłem typowym dzieckiem szczęścia. Przez przypadek poznałem osobę, która pomagała przy organizacji wyścigu Le Mans, wzięła ode mnie obrazy i zorganizowała wystawę w centrum prasowym wyścigu. I tak to się wszystko zaczęło. Później pojawiła się galeria Vitesse, jedyna, z którą współpracuję już od 20 lat. Maluję tylko to, co sprawia mi przyjemność – motoryzację, czasem samoloty.
Czy jest coś takiego jak malarstwo motoryzacyjne?
Różnie można to pojmować. Zdobienie samochodów jest stare jak sama motoryzacja. Wszystko zaczęło się od Amerykanów, którzy wpadli na pomysł malowania aerografem, by wydobyć efekt, którego pędzlem na pewno się nie zrobi. Ich prace zmierzały w kierunku rzeczywistego wyglądu, stąd nazwa kierunku: hiperrealizm. Ja zresztą na początku mocno wzorowałem się na Amerykanach, część moich prac była mocno podobna do ich, ale z czasem zacząłem od tego odchodzić, żeby znaleźć swoją własną drogę.
Dokąd ta droga zmierza?
A kto to wie? (śmiech). W tym momencie tworzę taką ikonę, wzorowaną na ikonach ruskich. Łączę płaskorzeźbę z malarstwem, wracam do starej sztuki, bo korzenie ikon sięgają przecież kilkuset lat wstecz, a że trochę sobie kpię z tego, to robię ikony z samochodami. Dla mnie to są przedmioty kultu. Z przodu będzie na tych skrzydłach płaskorzeźba silnika Ferrari 257, wokół będzie wykończone szczotkowanym aluminium. Osoba, która jest wyznawcą takiej religii, może otworzyć sobie taki ołtarzyk i odmówić kilka modlitw do swojego świętego modelu (śmiech).
Dlaczego wierne odzwierciedlenie? Czy nie wolałby pan tworzyć czegoś zupełnie nowego?
Mógłbym, ale po co? Wtedy zatraciłbym całego ducha klasycznej motoryzacji, którą uwielbiam. Fakt, są goście, którzy malują science fiction, wizje przyszłości, ale ja wolę się trzymać rzeczy, które mają korzenie, charyzmę i duszę.
Nie tylko obrazy, nie tylko płaskorzeźby. Własnoręcznie buduje pan samochód tak, jak to się robiło kiedyś.
Zaczęło się od tego, że chciałem coś zrobić na bazie Lotusa Seven, to samochód, którego repliki buduje się na całym świecie po szopach i garażach. Chciałem założyć na jego podwozie jakąś inną karoserię. Przyszła mi do głowy sylwetka pięknego Jaguara E-type. Proces budowy takiego nadwozia wygląda tak samo, jak podczas budowy łodzi. Bazuję na modelu w skali 1:8, powiększam, później muszę go przekroić. Kiedy obie strony się zgadzają, wówczas powiększam model. Obecnie pracuję już nad modelem w skali 1:1. Bryłę wyklejam z drobnych kawałków, następnie szlifuję, szpachluję, aż doprowadzę do ostatecznej formy. Wszystkie rysunki wykonuję na papierze, na piechotę, bez pośpiechu. Dzisiaj wystarczy komputer, program, drukarka 3D i każdy może sobie samochód stworzyć w domu, ale to nie na tym rzecz polega. Prawdziwy pojazd trzeba stworzyć od początku do końca własnymi rękami. Inspiruję się Jaguarem E-type, ale jeszcze nie wiem, co z tego wyjdzie. Mam różne koncepcje w głowie.
Jak długo już pan pracuje nad tym nadwoziem?
Jakieś dwa, trzy lata. W tej chwili musze jeszcze postawić ramę na koła, które kupiłem we Francji od samochodu, który jechał w Le Mans. Następnie do tej ramy będę dopasowywał karoserię. Nie wiem, ile jeszcze przede mną, w międzyczasie tworzę inne rzeczy, jak widzisz, mam pozaczynane inne prace.
W jakim celu buduje pan ten samochód?
Kuba Kapica: Nie wiem. Chciałem mieć auto, które mi się podoba. W międzyczasie otrzymałem już propozycję wystawienia go we Francji podczas wystawy Retro Mobile, ale nie wiem jeszcze, na który rok się wyrobię (śmiech).
Chciałbym też udowodnić, że można zrobić samochód podstawowymi narzędziami. Kiedyś właśnie tak manufakturowo powstawały pojazdy i chciałbym poczuć tego ducha, który jest w samochodach klasycznych. Kiedyś, jak ktoś czegoś potrzebował, to to robił – ja robię sobie Jaguara.
Nie jest pan typem osoby, która ma w życiu jakieś terminy, deadline’y.
Broń Boże, chyba bym się powiesił. Przez całe życie pracowałem i robiłem to, co mi się podoba i to, co lubię. Dlatego wciąż jestem zdrowy na ciele i umyśle.
Jak jest pan postrzegany przez okolicznych mieszkańców?
Niektórzy mają mnie za dziwaka, widzą, że nie pracuję w polu, więc muszę się zajmować czymś innym. Tylko najbliżsi sąsiedzi wiedzą, czym się zajmuję, na szczęście nie jestem sławny. Oczywiście w kręgu osób, które interesują się tym kierunkiem malarstwa, jestem znany, ale na jakiejś popularności nie zależy mi wcale. Pewnie moje nazwisko jest bardziej znane we Francji, ale to dlatego, że od 20 lat wystawiam i sprzedaję tam swoje prace. Ale ja nie znoszę dużych miast, wracam z wystawy najszybciej, jak to jest możliwe. Oczywiście Paryż to Paryż, ale na dłuższą metę to nigdy w życiu.
Kto przychodzi na wystawy pańskich prac?
Byli kierowcy wyścigowi, mechanicy dużych teamów, kolekcjonerzy, właściciele drogich samochodów. Wówczas mój obraz jest gadżetem dla gościa, który ma Ferrari za milion i kupuje sobie obraz, na którym jest akurat jego model, za paczkę zapałek, porównując do wartości samochodu. Malowałem na zamówienie dla salonów samochodowych Ferrari, Porsche, ale nie lubię zleceń. Kilka obrazów kupił ode mnie Hervé Poulain, właściciel domu aukcyjnego, były kierowca wyścigowy, inicjator znanego na całym świecie projektu BMW Art Cars.
Chciałbym jeszcze wrócić do pańskiej wystawy podczas wyścigu Le Mans. Jak to się stało, że pańskie prace trafiły na jedną z najważniejszych imprez motoryzacyjnych na świecie?
Przypadkowo. Le Mans zawsze było moim marzeniem. Kiedy więc przyjechałem do Francji, to wiedziałem, że muszę być na tym wyścigu. Miałem ze sobą obrazy, które wiozłem do domu aukcyjnego i nie wiadomo skąd trafił się człowiek, który pracował dla Formuły 1 i jednocześnie jechał na Le Mans. Zaproponował, że wystawi moje prace w biurze prasowym wyścigu, więc mu je dałem i pojechaliśmy za nim z kolegą. Co prawda nie byliśmy na wystawie, bo spotkaliśmy mojego brata i zaczęliśmy uprawiać Le Mans tak, jak się powinno, czyli tu browar, tam browar… W końcu zapomnieliśmy, że trwa wystawa (śmiech). Natomiast regularnie wystawiam prace podczas Le Mans Classic, ponieważ mąż właścicielki galerii, w której się wystawiam, jest jej organizatorem. W przeszłości moje obrazy pojawiły się także w Stanach w Houston podczas zlotu Ferrari. Ale nie zajmuję się wyłącznie obrazami. W przeszłości projektowałem wnętrza w Paryżu, w zeszłym roku zajmowałem się malarstwem ściennym w Tunezji, mam za sobą też rzeźbę w twardym kamieniu, m.in. stół dla firmy Lacoste z płynącym krokodylem w litym granicie. Do tego artystyczne projekty fontann, ławek, placów zabaw – dużo tego było.
Czy dzisiaj wciąż można być artystą takim jak pan: tworzyć, kiedy jest wena, bez zobowiązań, terminów, dodatkowych zajęć?
Chyba to już tak nie działa, dzisiaj dominuje przemysł. Młodzi artyści muszą mieć agentów, z którymi trzeba żyć w zgodzie. Ja na szczęście radzę sobie sam.
Jak w dobie powszechnej fotografii cyfrowej i photoshopa odnajduje się malarstwo hiperrealistyczne?
Kuba Kapica: Bardzo dobrze. Sam czasami używam do namalowania obrazu kilku zdjęć, które finalnie łącze ze sobą na płótnie, to samo można zrobić na komputerze. Ale już z wydrukowaniem w rozmiarze półtora na dwa metry nie będzie tak łatwo. I nigdy to nie jest ten efekt manualny. W sumie to z biegiem lat odchodzę nieco od hiperrealizmu, dodaję coś od siebie, podchodzę do tego na większym luzie, żeby obraz był bogatszy, żywszy.
Dlaczego skupia się pan na detalach?
Kuba Kapica: Jest to sprawa kompozycji obrazu, wydobycia głębi, dzięki tym detalom inaczej się go odbiera. Bardzo często fragmenty karoserii są dużo ciekawsze niż cała bryła. Lubię skupiać się na elementach wnętrza, muskularnych błotnikach, skomplikowanych silnikach czy perfekcyjnym odwzorowaniu koła, łącznie z całą numeracją na oponie. Chodzi o emocje, szczegół łatwiej je wywołuje niż całość.
Jak reagują na pańskie prace nabywcy? Co się potem z nimi dzieje, gdzie je wystawiają?
Nigdy ich o to nie pytałem, w sumie to mnie nie obchodzi, ja już swoją rolę odegrałem i tyle. Mam stałego odbiorcę moich obrazów, przychodzi na wszystkie moje wystawy, wygląda jak prawdziwy kloszard, lekko śmierdzący. Ale chyba tylko tak udaje, bo z każdej wystawy kupuje jedną pracę, płacąc normalne sumy.
Czy jest szansa, by w Polsce pojawiło się takie zainteresowanie podobną sztuką?
Tak, sprzedałem kilka obrazów tutaj, rynek wciąż jest płytki, ale z czasem powinno być lepiej. Wszystko rozbija się o pieniądze. Sztuka nie jest dla ludzi biednych, no, chyba że sztuka ludowa.
Przed 1989 rokiem malowało się lepiej czy gorzej niż teraz?
To wcale nie był taki zły czas dla artystów. Niestety zarabiało się głównie na chałturach, prawdziwe żniwa były przed 1 maja i 22 lipca, Leniny i inne pierdoły malowaliśmy wtedy na kilometry. Pieniądze były dobre, więc przez pozostałą część roku mogłem malować to, co chciałem. Świetnie opłacane były też wszelkiego rodzaju reklamy, zwłaszcza ścienne. Malowaliśmy raz z kolegą dom towarowy w Zamościu i skończyło się na tym, że rozbiliśmy samochód po pijaku (śmiech).
Jest pan czystej krwi rock’n’rollowcem…
No jasne! Bawiliśmy się, to fakt, ale zabawa nigdy nie mogła przeszkadzać w pracy. I odwrotnie. Jakoś udało się to wszystko pogodzić. Teraz nawet na Akademii Sztuk Pięknych to już nie są te czasy co kiedyś. Wszyscy pracują na klawiszach, są sprawdzane listy obecności. Kiedyś na nasze zajęcia wszedł profesor, a cała grupa była pijana. Pyta: „Co się stało?”, „Imieniny”, „No to macie tutaj dwie dychy jeszcze” i wychodził. Dziś już nie ma takich świrów.
Czy manufaktura odchodzi do lamusa? Czy za kilkadziesiąt lat może nie być już rękodzieła w motoryzacji?
Kuba Kapica: Na pewno. Z roku na rok jest coraz mniej artystów starej daty, młodzi, mimo że mogą myśleć podobnie, posługują się gotowymi podstawami. Zmieniają się potrzeby ludzkie, znacznie mniej wystarcza, by czuć się zaspokojonym. Przykład: jeśli ktoś buduje samochód od podstaw, używa do tego gotowych body kitów, ewentualnie delikatnie je poprawia. Ja, budując samochód, tworzę wszystko od początku do końca sam, bo wiem, że tylko taki efekt mnie zadowoli. Przez to motoryzacja się rozwarstwia. Kiedyś samochód użytkowy mógł być równocześnie pięknym rękodziełem i samochodem wyścigowym. Dzisiaj trudno wskazać modele, które łączą te cechy. Wkrótce będziemy mieli do jazdy na co dzień autonomicznie jeżdżące jaja – i bardzo dobrze! Może wyeliminuje to wypadki, które są wynikiem ludzkich błędów. A prawdziwe samochody z duszą powinny być tworzone na tory wyścigowe. Motorsport zawsze będzie niszą zrzeszającą sympatyków zakochanych w dawnej motoryzacji. Wyścigi z Le Mans na czele pozostają ostatnimi przykładami porywającej motoryzacji we współczesnym wydaniu. Nie tylko te maszyny, ale także widowisko, zapach, atmosfera. To coś w stylu Koloseum, walka gladiatorów w niesamowitych samochodach. Przez 24 godziny włosy stoją dęba, chociaż dzisiaj już tak nie głuchniesz, jak kiedyś. Uwielbiam tam jeździć.
Zatem motoryzacja umiera, czy nie jest z nią jeszcze tak źle?
Kuba Kapica: Nie, rozwija się, ale traci ducha. Staje się coraz doskonalsza, ale coraz rzadziej porywa. To tak, jak z komputerami. Każdy następny jest lepszy od poprzedniego, ale w sumie, to co one nam dają? Nie ma tej zabawy. Te samochody jakieś tam będą, ale rozdział porywających samochodów z duszą jest już zamknięty, a wyjątkiem, potwierdzającym tę regułę, są samochody sportowe. Czy nowe auto z ulicy może stać się za kilkadziesiąt lat samochodem kolekcjonerskim? No raczej nie. Chyba że jest to samochód sportowy. Przykład: właśnie wyszedł nowy Ford GT, za rok, dwa lata będzie już klasykiem, m.in. dzięki obecności na torach wyścigowych. To jedyna szansa dla dzisiejszej motoryzacji. Imprezy motoryzacyjne też są ważne, bo w jednym miejscu spotykają się największe świry i to dzięki nim to wszystko jeszcze jakoś się kręci.