James Dean |
Jak zwykło się mawiać: każdy mężczyzna, niezależnie od wskazań metryki, pielęgnuje w sobie chłopca. Jeżeli dodatkowo w dzieciństwie zafascynowała go motoryzacja – przepadł na zawsze.
Tekst: Marta Nieckarz / foto: licencja CC0
Artykuł w szkolnej gazetce zawierał wyznania nastolatka, między innymi na temat tego, że denerwują go kobiety, a uwielbia sztukę i motory. Kilkanaście lat później było już jasne jak słońce, że hobby przetrwały. Pisano o nim od zawsze, bo miał interesujące życie. Powody bywały różne: przedwcześnie zmarła mu matka, dobrze grał w koszykówkę, z powodzeniem rozwijał talent recytatorski i sceniczny, wreszcie – zdobywał sympatię teatralnej, telewizyjnej i filmowej publiczności. Otaczał się też pociągającymi, pięknymi ludźmi i przedmiotami.
James Byron Dean, wydając niemal siedem tysięcy dolarów z kontraktu z Warner Bros. na swoje pierwsze wyścigowe auto z prawdziwego zdarzenia, cieszył się jak dziecko!
Młodszy czy starszy – lubił przywdziewać kreacje, by wedle potrzeby chwili być w centrum uwagi. Prywatnie, na każdym kroku wykazywał nerwowość, niestałość, kapryśność, hardość, ale i wrażliwość. Pełen żalu płakał, kończąc zapewniającą mu spełnienie pracę na planie, ale dusza romantyka dawała o sobie znać także poza aktorstwem. Obcowanie ze sztuką napędzało go życiowo.
James Dean | Pasja
Błyskawicznie zapalał się do wielu aktywności i równie szybko się wypalał. Przychodzące i odchodzące podniety przeżywał na fundamencie z pasji i głębokich zainteresowań, kształtowanych latami – gdy jako kilkulatek usiadł w traktorze; gdy pierwszy raz rozebrał motocykl, by samodzielnie przywrócić go do stanu używania; gdy spędził cały weekend z właścicielem miejskiego salonu motocyklowego lub zaprezentował bliskim swój najwcześniejszy, szczegółowy „anatomiczny” rysunek maszyny.
Złapał bakcyla, a później wyćwiczył się w pielęgnowaniu fascynacji i pilnował równowagi. Nie byłoby Hamleta, Cala Traska czy Jima Starka bez zaganiania bydła wujostwa przy pomocy ryczącego silnika i dwóch kółek, paradowania w roadsterach po ulicach Los Angeles czy ścigania się na oficjalnych i nieoficjalnych wyścigach.
James Dean | Trendsetter
Szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał, znalazł się w aktorskiej ekstraklasie. Nie było wielu artystów tak wnikliwych, skupionych na postaci, mistrzowsko interpretujących tekst, absorbujących uwagę widza swoją delikatnością i łobuzerstwem. W mrowiu drętwych rzemieślników prezentujących wystudiowane pozy wyróżniał się naturalną charyzmą. Ostrożnie wzorował się na Marlonie Brando (czerpiąc z ekranowego dorobku i stylizując swoje jednoślady na kultowe za jego sprawą), sam był obiektem cichego zachwytu Steve’a McQueena (dorabiającego w warsztacie, do którego Dean oddawał swoje maszyny). Nie podążał utartymi szlakami, lecz dyktował trendy. Gdy założył czerwoną kurtkę, wszyscy chcieli mieć podobną.
Sprzedaż papierosów mogła wzrosnąć, bo gwiazdor palił jednego za drugim. Starał się niczego nie robić na siłę albo dla poklasku. Był sobą i tyle, a że czasami manipulował… Żadna kobieta nie zawróciła mu w głowie na dobre, w towarzystwie Brando zapominał języka w gębie, a wymogi savoir-vivre’u plątały mu nogi. Na scenie, przed kamerą, odkręcając manetkę i mordując pedał gazu, był niezawodnie skoncentrowany, pewny siebie i sprytny.
James Dean | Motocykle
Dzięki posiadanym cackom i sukcesom odnoszonym za kółkiem śmiał się od ucha do ucha. Kierowcą został za sprawą wuja, dzięki któremu hałasował na uliczkach Fairmount w Indianie. Jeździł Whizzerem z 1946., osiągając nawet zawrotną dla piętnastolatka prędkość 50 km/h, oraz czechosłowacką „cezetką” (CZ 125) o mocy 1,5 KM, którą zdołał rozpędzić do 80 km/h. Egzemplarz myśli technicznej naszych południowo-zachodnich sąsiadów po kilku udanych sezonach wymienił na napędzany twinem Royal Enfield 500 cc. Ten nie posłużył długo, bo chłopak przecenił jego możliwości i spalił zawór wydechowy, a to pozwoliło mu posiąść Indiana Warriora TT z 1952. „Amerykanin” towarzyszył mu, gdy stawiał pierwsze aktorskie kroki na Broadwayu.
Jego moc miał szansę poczuć sam Elia Kazan, gdy naładowany euforią spowodowaną angażem do Na wschód od Edenu Dean zabrał go na szaloną przejażdżkę. Później sprawił sobie brytyjskie maszyny: Triumpha Tigera 110 650 cc i Triumpha TR5 Trophy 500 cc. Uwielbiał swoje imponujące „zabawki” i niejeden znajomy albo dziewczyna mieli okazję przekonać się, jak niepoprawnym ryzykantem jest za kierownicą. Odkrywał nowe możliwości swoich pojazdów, czym jednocześnie przyprawiał o ból głowy pasażerów.
James Dean | Samochody
Cztery kółka sprawiały mu nie mniejszą frajdę. Zaczęło się od Chevroleta sedana z 1939. Po przeprowadzce do Hollywood był używany mały brytyjski MG TF z 1953., kupiony za pieniądze z przyklepanej formalnie w 1954 roku współpracy ze studiem Warner Bros. Rok później – będąc już pewny, że przyszłość chce związać z profesjonalnym ściganiem się – kupił aż trzy auta. MG TF został zamieniony na nowe białe Porsche 356 Super Speedster. Uwielbiał je i obchodził się z nim jak z jajkiem. Auto przyniosło mu szczęście na wyścigach. Pod koniec marca 1955 roku zadebiutował w Palm Springs Road Races. Wygrał w eliminacjach, a na metę dotarł jako drugi. 1 maja, podczas Bakersfield National Sports Car Races, był trzeci w ogóle i pierwszy w klasie nowicjuszy. 29 maja nie ukończył wyścigu, bo – gdy na ostatnim okrążeniu jechał jako czwarty – w aucie pękł tłok.
W lipcu jego flotę powiększył importowany kremowy Ford Country Squire, który miał służyć jako furgon ciągnący przyczepę do przewożenia wyścigówek. 21 września dostarczono mu wymarzoną „strzałę”, czyli Porsche 550 Spyder, które w kolejnych dniach okleił tymczasowym numerem startowym „130” oraz dowcipną ksywą „Little Bastard”. W przyjaciołach Deana „Mały Drań” wywołał trwogę, a w nim samym – euforię. Na tyle ogromną, że postanowił nie ładować go na furgon. 30 września 1955 roku na kołach w drogę na wyścig w Salinas.
James Dean | Porsche
Eden uchylił przed nim swe wrota wraz z premierą filmu Kazana. Kolejne angaże miały pomóc mu coraz lepiej urządzać się w krainie wiecznej szczęśliwości. Osiągając wiele zaledwie w kilka miesięcy, zachwycił łaknących artystycznych doznań i znawców zawodowego ścigania się. Nabrał przekonania, że czuje się pewnie na torze i chce walczyć o kolejne puchary. Wyższe kwoty kontraktowane przez agentów teatralnych i filmowych miały zadziałać jak trampolina na szczyt.
Analizował dzieła Kelly’ego, Kafki czy Szekspira albo włóczył się i imprezował do świtu, gdy dokuczała mu bezsenność. Na szczęście zasypiał na zawołanie, dzięki czemu szybko się regenerował i mógł swobodnie podbijać świat. Gdyby wówczas przysnął za kółkiem albo zawinił w inny sposób… Tymczasem jedynym błędem było to, że wsiadł do Spydera. Chciał sprawdzić silnik w trasie i zadbać o lepsze osiągi podczas wyścigu, nabijając kilometry na liczniku posiadanego od tygodnia auta. Kierowca czarno-białego Forda Custom Tudora coupé z 1950 roku nie zastosował się do rady dwudziestoczteroletniego idola pokolenia „buntowników bez powodu”, wyartykułowanej w aranżowanym telewizyjnym wywiadzie dotyczącym startów w rajdach i bezpiecznej jazdy. Zmieniając scenariusz, Dean rzucił na odchodne: „Spieszcie się powoli. Życie, które być może ocalicie, może należeć do mnie.”
James Dean | Mulholland Drive
Nie miał szans – ani na czwarty profesjonalny start w roli kierowcy, ani na czwarty film. Kręta nić Mulholland Drive nie posłużyła mu więcej jako tor do testów nowych nabytków. Niewykluczone, że robiłby to przy dźwiękach Freewheelin’ Dylana, powstałego na fali fascynacji jego fenomenem.
Motto, które pojawia się czasami w towarzystwie logo naszego magazynu – ride or die – wywołuje ciarki na mojej skórze od chwili, w której dowiedziałam się, że nieraz żartował, zapowiadając swoją śmierć przed trzydziestką. Ruszając w ostatnią podróż miał już zaplanowaną konkretną serię startów i chciał przystopować z graniem, żeby rozkręcić się na torze. Nie zdołał zweryfikować, czy spełnił największe pragnienie – „być dobrym aktorem i człowiekiem”. Nie bez powodu ocalał jako legenda, ikona, kultowa postać. Gigantyczna siła rażenia jego rozlicznych talentów sprawiła, że należał do wszystkich, ale czy to wciąż nie za mało? Oczywiście, że nie, bo przecież „marzył, jakby miał żyć wiecznie, i żył, jakby miał umrzeć dziś”.
30 września 1955 roku, przed 18:00, James Dean zginął, prowadząc swoje wyścigowe Porsche 550 Spyder, w wieku 24 lat. Ostatnimi znanymi słowami, jakie Dean wypowiedział przed wypadkiem, były:
„Koleś się zatrzyma, przecież nas widzi”.
Artykuł pochodzi z #3 numeru Magazynu Motór: Link
POPRZEDNI
NASTĘPNY
James Dean |
Jak zwykło się mawiać: każdy mężczyzna, niezależnie od wskazań metryki, pielęgnuje w sobie chłopca. Jeżeli dodatkowo w dzieciństwie zafascynowała go motoryzacja – przepadł na zawsze.
Tekst: Marta Nieckarz / foto: licencja CC0
Artykuł w szkolnej gazetce zawierał wyznania nastolatka, między innymi na temat tego, że denerwują go kobiety, a uwielbia sztukę i motory. Kilkanaście lat później było już jasne jak słońce, że hobby przetrwały. Pisano o nim od zawsze, bo miał interesujące życie. Powody bywały różne: przedwcześnie zmarła mu matka, dobrze grał w koszykówkę, z powodzeniem rozwijał talent recytatorski i sceniczny, wreszcie – zdobywał sympatię teatralnej, telewizyjnej i filmowej publiczności. Otaczał się też pociągającymi, pięknymi ludźmi i przedmiotami.
James Byron Dean, wydając niemal siedem tysięcy dolarów z kontraktu z Warner Bros. na swoje pierwsze wyścigowe auto z prawdziwego zdarzenia, cieszył się jak dziecko!
Młodszy czy starszy – lubił przywdziewać kreacje, by wedle potrzeby chwili być w centrum uwagi. Prywatnie, na każdym kroku wykazywał nerwowość, niestałość, kapryśność, hardość, ale i wrażliwość. Pełen żalu płakał, kończąc zapewniającą mu spełnienie pracę na planie, ale dusza romantyka dawała o sobie znać także poza aktorstwem. Obcowanie ze sztuką napędzało go życiowo.
James Dean | Pasja
Błyskawicznie zapalał się do wielu aktywności i równie szybko się wypalał. Przychodzące i odchodzące podniety przeżywał na fundamencie z pasji i głębokich zainteresowań, kształtowanych latami – gdy jako kilkulatek usiadł w traktorze; gdy pierwszy raz rozebrał motocykl, by samodzielnie przywrócić go do stanu używania; gdy spędził cały weekend z właścicielem miejskiego salonu motocyklowego lub zaprezentował bliskim swój najwcześniejszy, szczegółowy „anatomiczny” rysunek maszyny.
Złapał bakcyla, a później wyćwiczył się w pielęgnowaniu fascynacji i pilnował równowagi. Nie byłoby Hamleta, Cala Traska czy Jima Starka bez zaganiania bydła wujostwa przy pomocy ryczącego silnika i dwóch kółek, paradowania w roadsterach po ulicach Los Angeles czy ścigania się na oficjalnych i nieoficjalnych wyścigach.
James Dean | Trendsetter
Szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał, znalazł się w aktorskiej ekstraklasie. Nie było wielu artystów tak wnikliwych, skupionych na postaci, mistrzowsko interpretujących tekst, absorbujących uwagę widza swoją delikatnością i łobuzerstwem. W mrowiu drętwych rzemieślników prezentujących wystudiowane pozy wyróżniał się naturalną charyzmą. Ostrożnie wzorował się na Marlonie Brando (czerpiąc z ekranowego dorobku i stylizując swoje jednoślady na kultowe za jego sprawą), sam był obiektem cichego zachwytu Steve’a McQueena (dorabiającego w warsztacie, do którego Dean oddawał swoje maszyny). Nie podążał utartymi szlakami, lecz dyktował trendy. Gdy założył czerwoną kurtkę, wszyscy chcieli mieć podobną.
Sprzedaż papierosów mogła wzrosnąć, bo gwiazdor palił jednego za drugim. Starał się niczego nie robić na siłę albo dla poklasku. Był sobą i tyle, a że czasami manipulował… Żadna kobieta nie zawróciła mu w głowie na dobre, w towarzystwie Brando zapominał języka w gębie, a wymogi savoir-vivre’u plątały mu nogi. Na scenie, przed kamerą, odkręcając manetkę i mordując pedał gazu, był niezawodnie skoncentrowany, pewny siebie i sprytny.
James Dean | Motocykle
Dzięki posiadanym cackom i sukcesom odnoszonym za kółkiem śmiał się od ucha do ucha. Kierowcą został za sprawą wuja, dzięki któremu hałasował na uliczkach Fairmount w Indianie. Jeździł Whizzerem z 1946., osiągając nawet zawrotną dla piętnastolatka prędkość 50 km/h, oraz czechosłowacką „cezetką” (CZ 125) o mocy 1,5 KM, którą zdołał rozpędzić do 80 km/h. Egzemplarz myśli technicznej naszych południowo-zachodnich sąsiadów po kilku udanych sezonach wymienił na napędzany twinem Royal Enfield 500 cc. Ten nie posłużył długo, bo chłopak przecenił jego możliwości i spalił zawór wydechowy, a to pozwoliło mu posiąść Indiana Warriora TT z 1952. „Amerykanin” towarzyszył mu, gdy stawiał pierwsze aktorskie kroki na Broadwayu.
Jego moc miał szansę poczuć sam Elia Kazan, gdy naładowany euforią spowodowaną angażem do Na wschód od Edenu Dean zabrał go na szaloną przejażdżkę. Później sprawił sobie brytyjskie maszyny: Triumpha Tigera 110 650 cc i Triumpha TR5 Trophy 500 cc. Uwielbiał swoje imponujące „zabawki” i niejeden znajomy albo dziewczyna mieli okazję przekonać się, jak niepoprawnym ryzykantem jest za kierownicą. Odkrywał nowe możliwości swoich pojazdów, czym jednocześnie przyprawiał o ból głowy pasażerów.
James Dean | Samochody
Cztery kółka sprawiały mu nie mniejszą frajdę. Zaczęło się od Chevroleta sedana z 1939. Po przeprowadzce do Hollywood był używany mały brytyjski MG TF z 1953., kupiony za pieniądze z przyklepanej formalnie w 1954 roku współpracy ze studiem Warner Bros. Rok później – będąc już pewny, że przyszłość chce związać z profesjonalnym ściganiem się – kupił aż trzy auta. MG TF został zamieniony na nowe białe Porsche 356 Super Speedster. Uwielbiał je i obchodził się z nim jak z jajkiem. Auto przyniosło mu szczęście na wyścigach. Pod koniec marca 1955 roku zadebiutował w Palm Springs Road Races. Wygrał w eliminacjach, a na metę dotarł jako drugi. 1 maja, podczas Bakersfield National Sports Car Races, był trzeci w ogóle i pierwszy w klasie nowicjuszy. 29 maja nie ukończył wyścigu, bo – gdy na ostatnim okrążeniu jechał jako czwarty – w aucie pękł tłok.
W lipcu jego flotę powiększył importowany kremowy Ford Country Squire, który miał służyć jako furgon ciągnący przyczepę do przewożenia wyścigówek. 21 września dostarczono mu wymarzoną „strzałę”, czyli Porsche 550 Spyder, które w kolejnych dniach okleił tymczasowym numerem startowym „130” oraz dowcipną ksywą „Little Bastard”. W przyjaciołach Deana „Mały Drań” wywołał trwogę, a w nim samym – euforię. Na tyle ogromną, że postanowił nie ładować go na furgon. 30 września 1955 roku na kołach w drogę na wyścig w Salinas.
James Dean | Porsche
Eden uchylił przed nim swe wrota wraz z premierą filmu Kazana. Kolejne angaże miały pomóc mu coraz lepiej urządzać się w krainie wiecznej szczęśliwości. Osiągając wiele zaledwie w kilka miesięcy, zachwycił łaknących artystycznych doznań i znawców zawodowego ścigania się. Nabrał przekonania, że czuje się pewnie na torze i chce walczyć o kolejne puchary. Wyższe kwoty kontraktowane przez agentów teatralnych i filmowych miały zadziałać jak trampolina na szczyt.
Analizował dzieła Kelly’ego, Kafki czy Szekspira albo włóczył się i imprezował do świtu, gdy dokuczała mu bezsenność. Na szczęście zasypiał na zawołanie, dzięki czemu szybko się regenerował i mógł swobodnie podbijać świat. Gdyby wówczas przysnął za kółkiem albo zawinił w inny sposób… Tymczasem jedynym błędem było to, że wsiadł do Spydera. Chciał sprawdzić silnik w trasie i zadbać o lepsze osiągi podczas wyścigu, nabijając kilometry na liczniku posiadanego od tygodnia auta. Kierowca czarno-białego Forda Custom Tudora coupé z 1950 roku nie zastosował się do rady dwudziestoczteroletniego idola pokolenia „buntowników bez powodu”, wyartykułowanej w aranżowanym telewizyjnym wywiadzie dotyczącym startów w rajdach i bezpiecznej jazdy. Zmieniając scenariusz, Dean rzucił na odchodne: „Spieszcie się powoli. Życie, które być może ocalicie, może należeć do mnie.”
James Dean | Mulholland Drive
Nie miał szans – ani na czwarty profesjonalny start w roli kierowcy, ani na czwarty film. Kręta nić Mulholland Drive nie posłużyła mu więcej jako tor do testów nowych nabytków. Niewykluczone, że robiłby to przy dźwiękach Freewheelin’ Dylana, powstałego na fali fascynacji jego fenomenem.
Motto, które pojawia się czasami w towarzystwie logo naszego magazynu – ride or die – wywołuje ciarki na mojej skórze od chwili, w której dowiedziałam się, że nieraz żartował, zapowiadając swoją śmierć przed trzydziestką. Ruszając w ostatnią podróż miał już zaplanowaną konkretną serię startów i chciał przystopować z graniem, żeby rozkręcić się na torze. Nie zdołał zweryfikować, czy spełnił największe pragnienie – „być dobrym aktorem i człowiekiem”. Nie bez powodu ocalał jako legenda, ikona, kultowa postać. Gigantyczna siła rażenia jego rozlicznych talentów sprawiła, że należał do wszystkich, ale czy to wciąż nie za mało? Oczywiście, że nie, bo przecież „marzył, jakby miał żyć wiecznie, i żył, jakby miał umrzeć dziś”.
30 września 1955 roku, przed 18:00, James Dean zginął, prowadząc swoje wyścigowe Porsche 550 Spyder, w wieku 24 lat. Ostatnimi znanymi słowami, jakie Dean wypowiedział przed wypadkiem, były:
„Koleś się zatrzyma, przecież nas widzi”.
Artykuł pochodzi z #3 numeru Magazynu Motór: Link