Wiesław Stec, Urzędów/Kraśnik | W przeszłości stawał na podium Rajdowych Samochodowych Mistrzostw Polski, ma na koncie wygraną w grupie N podczas 53. Rajdu Polski. Przez 8 lat utrzymywał się na liście priorytetowej Polskiego Związku Motorowego, wychował prawdziwego mistrza rajdów górskich, a także stał za sukcesem innych czołowych kierowców. Dziś specjalizuje się w kardiologii motoryzacyjnej i choć nie ma zbyt dużo wolnego czasu, zawsze znajdzie chwilę, by przewieźć wnuka rajdówką.
rozmawiał: Mateusz Cieślak, foto: Artur Woszak
Jak wyglądały Pańskie początki z motorsportem?
Wiesław Stec: Wszystko zaczęło się na motórze. Na początku lat 70-tych brałem udział w takim moto-biathlonie, który był połączeniem prób sprawnościowych na motocyklu ze strzelaniem. Najpierw jeździłem w eliminacjach gminnych, potem powiatowych i wojewódzkich. Na tych ostatnich miałem problem z kolegami ze Świdnika na WSK-ach, dopóki nie kupiłem sobie Jawy 175 CZ. Był to bardzo nowoczesny motór. Na Górkach Czechowskich wywalczyłem trzecie miejsce w eliminacjach mistrzostw województwa w rywalizacji z chłopakami ze Świdnika.
W strzelaniu byłem dobry, próby z przeszkodami, slalom, próby na zboczu góry bez możliwości podparcia też przechodziłem bez problemu. Jeśli motór miał wydechy na dole, to byłeś na przegranej pozycji, uczyłeś się go modyfikować, by pojechać lepiej. Był to taki wstrzał w sporty motorowe.
A poza tym to miałem szczęście, że urodziłem się w rodzinie, w której był samochód. W dodatku tata miał warsztat, gdzie naprawiał auta – to był mój pierwszy kontakt z motoryzacją. Wówczas w Urzędowie było ich pięć, a jeden właśnie u nas. Tata dawał mi jeździć Warszawą na bocznych drogach już w wieku 8 lat. Dużo nauczyłem się mechaniki na jego Jawie 250, zimą zawsze ją remontowaliśmy częściami spod lady. Potem była malowana i szybko składana na śmigusa, by mieć czym wyjechać do dziewczyn.
Pański debiut w Rajdowych Samochodowych Mistrzostwach Polski był imponujący.
Wiesław Stec: W 1983 zdobyłem Puchar Polskiego Fiata w Mistrzostwach Polski. Dzięki temu sukcesowi zyskałem kontakty i dojście do części, zawieszenia czy silnika. Później zbudowałem dużego fiata, którym wyjeździłem tytuł mistrza Polski w klasie 1300.
Następnie przesiadłem się do Opla Manty, którego zrobiłem sam od podstaw. Było to jednak auto seryjne, brakowało mu odpowiedniego zawieszenia, silnika, sportowej skrzyni. Pamiętajmy, że koniec lat osiemdziesiątych to były zupełnie inne czasy. Na granicy trzeba było opłacić cło, załatwić problemy z wizami, a DDR-owcy nas nie lubili, kiedy jechaliśmy na zachód, bo oni nie mogli.
Później był kolejny Opel, tego przywiozłem z Niemiec. Była to wersja sportowa, przygotowana dla Webera. Sportowy oddział Opla wówczas przeszedł na Kadeta GSi. Aby go przywieźć, musiałem przygotować wyjazd. Wszystko trwało pół roku – załatwienie wizy, odwiedziny w ambasadzie, zdjęcia i tłumacz.
Opel był w tamtym czasie dobrym autem, nie psuł się w porównaniu z Polonezami. W 1992 roku wyjeździłem nim trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej za Bublewiczem i Robertem Herbą. Po sukcesie, Automobilklub złożył ofertę do banku komercyjnego. Prezes kupił mi Mitsubishi Galanta VR4 a w 1993 zakłady tytoniowe Rotmans zostały moim sponsorem – nagle mieliśmy samochód, cały sprzęt, zaplecze – to była niesamowita zmiana.
Skąd miał Pan w tamtym czasie zachodni samochód?
Wiesław Stec: Dzięki sukcesom na krajowym podwórku i wstawiennictwu Automobilklubu lubelskiego załatwiłem wizytę w dziale sportu Opla w Wiesbaden. Tam jednak nie udało się dostać manty, skierowali mnie do osoby, która zajmowała się, jak ja teraz, przygotowywaniem aut do sportu, a hobbystycznie Mantami. Zaprosił mnie do siebie z Oplem i zaoferował pomoc w przygotowaniu go do startu. Zapytał się co umiem, czy potrafię spawać migomatem, co w Polsce było praktycznie nieznane. Ja potrafiłem. Zobaczył, że ma przed sobą człowieka, który pomoże mu w firmie. Dzięki doświadczeniom z Fiatem potrafiłem dokładnie regulować gaźniki, co było dla niego bardzo pomocne. Swoją drogą, to takie samo zajęcie, co strojenie fortepianu, potrzeba takiego samego wyczucia „instrumentu”. Wróciłem do Polski, Automobilklub wystosował specjalne pismo do ambasady, że jadę przygotowywać samochód do startów w zawodach. Dostałem wizę na cały rok, podczas gdy normalnie dostawało się na miesiąc, nie mogłem uwierzyć. Był to rok 1990. W dokumentach miałem wpisane „kierowca rajdowy”, przez co od razu byłem inaczej traktowany przez Niemców i na granicy.
Co na to rodzina?
Wiesław Stec: Zostawiałem w domu 300-400 dolarów, wpadałem do kraju na eliminacje i z powrotem wracałem. Rodzina musiała się z tym pogodzić. Cygańskie życie, ale tym owocem był 1991 rok, kiedy byłem trzeci w Polsce. Zrobiłem tak samo jak ojciec Roberta Kubicy. Miałem konkretny cel i do niego dążyłem, poświęcając wiele rzeczy. Od kiedy Mariusz siadł za rajdową kierownicę, sport i rodzina zaczęły się przeplatać. Jego starty były wydarzeniem familijnym. Pieniądze rodzinne poszły na przygotowania do startów syna, ale się opłacało – wygraliśmy 5 tytułów w wyścigach górskich.
Czy rodzina rajdowców różni się od przysłowiowej rodziny Kowalskich?
Wiesław Stec: Nawet nie wiesz jak bardzo! Samochody stały się częścią naszej rodziny. Nie rozmawiamy może przy stole o modyfikacjach silników czy ustawieniach zawieszenia, ale są pewne różnice. Zupełnie inaczej odbieramy niektóre sytuacje. Każdy start jest wydarzeniem w rodzinie i wszyscy mocno to przeżywają. Członkowie familii śledzą wszystkie informacje z rajdów, oglądają je i komentują. Czasami było to też dla mnie i kłopotliwe. Kiedyś, na jednej z dekoracji rajdu Polski, mama zobaczyła, jak podczas wręczania medali przy moim samochodzie pojawił się transparent na rampie trzymany przez dziewczyny „Jazda Steca nas podnieca”. Od razu po powrocie do domu żona się pyta, co to za transparent… Były ciche dni, musiałem się tłumaczyć, że to mojego pilota Maciejewskiego żona z koleżankami były.
Rodzina bardzo przeżywała pańskie starty?
Owszem, zawsze wykazują dużą troskę. Szczególnie po śmierci Mariana Bublewicza. Wówczas wszyscy dowiedzieli się, że na trasie można stracić życie. Zaczęły się dyskusje. Żona pytała, co by było, gdybym to ja był na jego miejscu. Cała rodzina, ta bliższa i ta dalsza, prosiła mnie, abym zrezygnował z występów. Czas minął, ja nie odpuściłem, w końcu przyzwyczaiła się, bo też widziała, że przynosi to efekty. Pojawiły się sukcesy, później pierwsze zwycięstwa Mariusza. Zresztą, zawsze przed wyjazdem na rajd obiecywałem, że wrócę.
A dzieci jak to znosiły?
Mariusz, mając kilkanaście lat, pakował sprzęt do busów i pilnował, abym miał wszystko na trasie. Później sytuacja się odwróciła. Córka także ma moje geny i bardzo możliwe, że także by się ścigała, ale żona powiedziała, że syna oddała do rajdów, ale córki nie odda. Koniec końców i tak mi pomaga w firmie.
Kiedy zorientował się Pan, że wychowuje przyszłego kierowcę rajdowego?
Był kiedyś taki wyścig na Założu i Mariuszowi dałem Galanta starszego niż mój samochód. Była to rywalizacja bardzo rodzinna. Mariusz miał tego farta, że pojechał na suchym, a ja na mokrym. Mimo wszystko w klasyfikacji widać było, że wygrał ze mną i pomyślałem, że jak mam szybszego w rodzinie od siebie, to chyba pora oddać mu te wszystkie zabawki i wspierać go.
Dzisiaj, kiedy patrzę wstecz, to doskonale widzę, że te wszystkie przygody i doświadczenia były istotne zarówno dla sukcesów moich, jak i Mariusza. Żadne z tych praktyk, włącznie z pracą fizyczną za granicą, nie były bez znaczenia.
Wyjeżdża Pan sobie czasami na jakieś leśne dróżki, by przypomnieć rajdową jazdę?
Wiesław Stec: Kiedy spada śnieg w Urzędowie, zakładamy halogeny, opony z kolcami i zbieramy ekipę, by na każdym zakręcie ktoś stał. Po północy zaczyna się prawdziwa zabawa, która trwa do białego rana.
Jest tutaj taka konfiguracja, która była też na Rajdzie Nadwiślańskim, gdzie jak lecisz w zakręcie 4, to zastanawiasz się, czy nie można by polecieć go z 5, i próbujesz to zrobić. 150 w zakręcie zimą. Śmigamy trasami ze szczytami, leśnymi dróżkami, zapominając o rowach i lasach. Mamy dziś na wyposażeniu samochody dużo lepsze, niż kiedyś na rajdach, więc i emocje cały czas są wysokie.
Kończący się rok był chyba dla Pana szczególny – wrócił Pan do rajdówki, w dodatku na trasie Rajdu Nadwiślańskiego, który przejeżdżał pod Pańskim domem.
Wiesław Stec: Wróciłem na trasę rajdu po 15 latach przerwy, głównie dzięki wsparciu kraśnickiej Fabryki Łożysk Tłocznych. Dużo osób pytało, czy wystartuje. Znacznej większości się podobało, byli zadowoleni, że w końcu mogli zobaczyć, jak te rajdy naprawdę wyglądają, jakie to są emocje. Wszyscy są za tym, żeby zorganizować kolejny. Pięć lat trwały rozmowy z Automobilklubem Polskim, pokazywałem trasy, podpowiadałem jak to zorganizować. Zaproponowałem także odcinek w Dysie. I, mimo że są to bardzo spokojne okolice, nikomu to nie przeszkadzało.
Tutejszy odcinek pod względem technicznym jest kosmiczny. Jednak zawsze najgorzej jest u siebie. Bałem się strasznie, bo przy bandach stali ludzie, których znam od lat i gdyby coś mi nie poszło, to później musiałbym słuchać, jak to Stec słabo pojechał. (śmiech)
Jakie uczucia towarzyszyły za kierownicą?
Uczucia były różne. Jak to w rajdach bywa, ostatnio największym problemem były pieniądze. U Mariusza córka miała urodzić się w sobotę, na szczęście poczekała i urodziła się w poniedziałek, aby tata rajd skończył. Nie wiadomo było, czy Mariusz pojedzie, czy ja pojadę, w końcu pojechaliśmy razem. A to oznaczało podwójne wydatki na zgłoszenie, samochody, opony i tak dalej. W dodatku w sobotę pojawił się deszcz i Mariusz zaczął mi dokręcać śrubę „O, chyba sobie pojeździsz na śliskim, a wtedy sobie nie za dobrze radzisz”. (śmiech)
Czy czuje się Pan doceniony w swojej okolicy?
Wiesław Stec: Myślę, że tak. Zwłaszcza po tym rajdzie, kiedy wszyscy zobaczyli, na czym to polega. Niektórzy myśleli, że my jedziemy się tam bawić, wariować, ale mogli zobaczyć ile trzeba wysiłku, skupienia i umiejętności, żeby utrzymać się na trasie przy takiej prędkości. Po zawodach usłyszałem bardzo wiele ciepłych słów, pochwał dla organizacji rajdu, poczułem się doceniony.
Najcenniejsze trofeum?
Wiesław Stec: Zawsze zawodnik startujący w MP myśli o Europie, a na Rajdzie Polski Europa przyjeżdża do nas. Dlatego najcieplej wspominam 1996 rok i wygraną Rajdu Polski w grupie N. Co prawda, wygrałem tylko grupę N, natomiast cały rajd wygrał Hołowczyc. Nie zapomnę, jak wjechaliśmy na rampę, a w oczach wszystkich bliskich i działaczy ujrzałem łzy szczęścia, to było wzruszające. W pewnym momencie adrenalina opada, pojawiają się emocje, wszystkie oczy są zwrócone na ciebie… I nagle uświadamiasz sobie, że wszystko co do tej pory robiłeś, było ważne i chyba robiłeś to dobrze. Jest wiele rajdów, które pamiętam, zwłaszcza na początku kariery, kiedy udawało mi się wygrywać z zawodnikami, dysponującymi lepszym sprzętem.
Czy jest moment, kiedy kierowca rajdowy czuje, że trzeba odejść na emeryturę?
W moim przypadku nie było czegoś takiego. Nie odczuwałem żadnych znaków, że jest ze mną coraz gorzej. Miałem natomiast w domu godnego następcę i chciałem, by mógł się rozwijać, by nie musiał przechodzić takiej drogi, jaką ja miałem.
Jak wygląda Pańska emerytura, czy nie brakuje adrenaliny?
Wiesław Stec: Dużo więcej nerwów tracę teraz, niż kiedy się sam ścigałem. Jedno z najgorszych przeżyć dla rodzica to moment, gdy stoisz na mecie i wiesz, że twoje dziecko powinno już tu być, a ono nie przyjeżdża. Nerwy są wówczas niesamowite. Kiedyś też Mariusz wystartował, a zaraz za nim pojechała karetka. Co wtedy myślisz? No walnął. Okazało się później, że zemdlał kibic, który stał blisko bariery w momencie zmiany biegu (wszystkie nasze samochody chodzą na podtrzymaniu turbo), był strzał z wydechu i facet fiknął. Ale ja o tym nie wiedziałem, widziałem tylko karetkę jadącą za synem. Dużo bardziej emocjonuję się jazdą syna niż własną. Część mojej uwagi poświęcam także zawodnikom, dla których przygotowuję auta, a było ich wielu: Janusz Kulig, bracia Bębenkowie, Michał Sołowow, Zbyszek Gabryś, Stefan Karnabal, Paweł Dytko czy Bryan Bouffier, z którym w 2009 roku zdobyliśmy Mistrzostwo Polski. Tu mała anegdota: Rajd Rzeszowski, Bouffier na odcinku testowym uszkodził chłodnicę, zatarł silnik. My ten samochód porwaliśmy do Urzędowa, byliśmy tutaj o godzinie 22, zebraliśmy całą ekipę, blok musiał zostać ten sam. Otworzyłem silnik, a tam totalny karambol. Całonocna operacja. Następnego dnia rano o godzinie 7 byliśmy już na trasie. Brian wygrał Rajd Rzeszowski, a później Mistrzostwo Polski. Na dekoracji w Pałacu Kultury Brian dał mi później puchar, mówiąc, że bez tej jednej akcji nie odniósłby końcowego sukcesu.To był szczególny moment. Widzisz więc, że moja sportowa emerytura wcale nie jest nudna. (śmiech)
POPRZEDNI
NASTĘPNY
Wiesław Stec, Urzędów/Kraśnik | W przeszłości stawał na podium Rajdowych Samochodowych Mistrzostw Polski, ma na koncie wygraną w grupie N podczas 53. Rajdu Polski. Przez 8 lat utrzymywał się na liście priorytetowej Polskiego Związku Motorowego, wychował prawdziwego mistrza rajdów górskich, a także stał za sukcesem innych czołowych kierowców. Dziś specjalizuje się w kardiologii motoryzacyjnej i choć nie ma zbyt dużo wolnego czasu, zawsze znajdzie chwilę, by przewieźć wnuka rajdówką.
rozmawiał: Mateusz Cieślak, foto: Artur Woszak
Jak wyglądały Pańskie początki z motorsportem?
Wiesław Stec: Wszystko zaczęło się na motórze. Na początku lat 70-tych brałem udział w takim moto-biathlonie, który był połączeniem prób sprawnościowych na motocyklu ze strzelaniem. Najpierw jeździłem w eliminacjach gminnych, potem powiatowych i wojewódzkich. Na tych ostatnich miałem problem z kolegami ze Świdnika na WSK-ach, dopóki nie kupiłem sobie Jawy 175 CZ. Był to bardzo nowoczesny motór. Na Górkach Czechowskich wywalczyłem trzecie miejsce w eliminacjach mistrzostw województwa w rywalizacji z chłopakami ze Świdnika.
W strzelaniu byłem dobry, próby z przeszkodami, slalom, próby na zboczu góry bez możliwości podparcia też przechodziłem bez problemu. Jeśli motór miał wydechy na dole, to byłeś na przegranej pozycji, uczyłeś się go modyfikować, by pojechać lepiej. Był to taki wstrzał w sporty motorowe.
A poza tym to miałem szczęście, że urodziłem się w rodzinie, w której był samochód. W dodatku tata miał warsztat, gdzie naprawiał auta – to był mój pierwszy kontakt z motoryzacją. Wówczas w Urzędowie było ich pięć, a jeden właśnie u nas. Tata dawał mi jeździć Warszawą na bocznych drogach już w wieku 8 lat. Dużo nauczyłem się mechaniki na jego Jawie 250, zimą zawsze ją remontowaliśmy częściami spod lady. Potem była malowana i szybko składana na śmigusa, by mieć czym wyjechać do dziewczyn.
Pański debiut w Rajdowych Samochodowych Mistrzostwach Polski był imponujący.
Wiesław Stec: W 1983 zdobyłem Puchar Polskiego Fiata w Mistrzostwach Polski. Dzięki temu sukcesowi zyskałem kontakty i dojście do części, zawieszenia czy silnika. Później zbudowałem dużego fiata, którym wyjeździłem tytuł mistrza Polski w klasie 1300.
Następnie przesiadłem się do Opla Manty, którego zrobiłem sam od podstaw. Było to jednak auto seryjne, brakowało mu odpowiedniego zawieszenia, silnika, sportowej skrzyni. Pamiętajmy, że koniec lat osiemdziesiątych to były zupełnie inne czasy. Na granicy trzeba było opłacić cło, załatwić problemy z wizami, a DDR-owcy nas nie lubili, kiedy jechaliśmy na zachód, bo oni nie mogli.
Później był kolejny Opel, tego przywiozłem z Niemiec. Była to wersja sportowa, przygotowana dla Webera. Sportowy oddział Opla wówczas przeszedł na Kadeta GSi. Aby go przywieźć, musiałem przygotować wyjazd. Wszystko trwało pół roku – załatwienie wizy, odwiedziny w ambasadzie, zdjęcia i tłumacz.
Opel był w tamtym czasie dobrym autem, nie psuł się w porównaniu z Polonezami. W 1992 roku wyjeździłem nim trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej za Bublewiczem i Robertem Herbą. Po sukcesie, Automobilklub złożył ofertę do banku komercyjnego. Prezes kupił mi Mitsubishi Galanta VR4 a w 1993 zakłady tytoniowe Rotmans zostały moim sponsorem – nagle mieliśmy samochód, cały sprzęt, zaplecze – to była niesamowita zmiana.
Skąd miał Pan w tamtym czasie zachodni samochód?
Wiesław Stec: Dzięki sukcesom na krajowym podwórku i wstawiennictwu Automobilklubu lubelskiego załatwiłem wizytę w dziale sportu Opla w Wiesbaden. Tam jednak nie udało się dostać manty, skierowali mnie do osoby, która zajmowała się, jak ja teraz, przygotowywaniem aut do sportu, a hobbystycznie Mantami. Zaprosił mnie do siebie z Oplem i zaoferował pomoc w przygotowaniu go do startu. Zapytał się co umiem, czy potrafię spawać migomatem, co w Polsce było praktycznie nieznane. Ja potrafiłem. Zobaczył, że ma przed sobą człowieka, który pomoże mu w firmie. Dzięki doświadczeniom z Fiatem potrafiłem dokładnie regulować gaźniki, co było dla niego bardzo pomocne. Swoją drogą, to takie samo zajęcie, co strojenie fortepianu, potrzeba takiego samego wyczucia „instrumentu”. Wróciłem do Polski, Automobilklub wystosował specjalne pismo do ambasady, że jadę przygotowywać samochód do startów w zawodach. Dostałem wizę na cały rok, podczas gdy normalnie dostawało się na miesiąc, nie mogłem uwierzyć. Był to rok 1990. W dokumentach miałem wpisane „kierowca rajdowy”, przez co od razu byłem inaczej traktowany przez Niemców i na granicy.
Co na to rodzina?
Wiesław Stec: Zostawiałem w domu 300-400 dolarów, wpadałem do kraju na eliminacje i z powrotem wracałem. Rodzina musiała się z tym pogodzić. Cygańskie życie, ale tym owocem był 1991 rok, kiedy byłem trzeci w Polsce. Zrobiłem tak samo jak ojciec Roberta Kubicy. Miałem konkretny cel i do niego dążyłem, poświęcając wiele rzeczy. Od kiedy Mariusz siadł za rajdową kierownicę, sport i rodzina zaczęły się przeplatać. Jego starty były wydarzeniem familijnym. Pieniądze rodzinne poszły na przygotowania do startów syna, ale się opłacało – wygraliśmy 5 tytułów w wyścigach górskich.
Czy rodzina rajdowców różni się od przysłowiowej rodziny Kowalskich?
Wiesław Stec: Nawet nie wiesz jak bardzo! Samochody stały się częścią naszej rodziny. Nie rozmawiamy może przy stole o modyfikacjach silników czy ustawieniach zawieszenia, ale są pewne różnice. Zupełnie inaczej odbieramy niektóre sytuacje. Każdy start jest wydarzeniem w rodzinie i wszyscy mocno to przeżywają. Członkowie familii śledzą wszystkie informacje z rajdów, oglądają je i komentują. Czasami było to też dla mnie i kłopotliwe. Kiedyś, na jednej z dekoracji rajdu Polski, mama zobaczyła, jak podczas wręczania medali przy moim samochodzie pojawił się transparent na rampie trzymany przez dziewczyny „Jazda Steca nas podnieca”. Od razu po powrocie do domu żona się pyta, co to za transparent… Były ciche dni, musiałem się tłumaczyć, że to mojego pilota Maciejewskiego żona z koleżankami były.
Rodzina bardzo przeżywała pańskie starty?
Owszem, zawsze wykazują dużą troskę. Szczególnie po śmierci Mariana Bublewicza. Wówczas wszyscy dowiedzieli się, że na trasie można stracić życie. Zaczęły się dyskusje. Żona pytała, co by było, gdybym to ja był na jego miejscu. Cała rodzina, ta bliższa i ta dalsza, prosiła mnie, abym zrezygnował z występów. Czas minął, ja nie odpuściłem, w końcu przyzwyczaiła się, bo też widziała, że przynosi to efekty. Pojawiły się sukcesy, później pierwsze zwycięstwa Mariusza. Zresztą, zawsze przed wyjazdem na rajd obiecywałem, że wrócę.
A dzieci jak to znosiły?
Mariusz, mając kilkanaście lat, pakował sprzęt do busów i pilnował, abym miał wszystko na trasie. Później sytuacja się odwróciła. Córka także ma moje geny i bardzo możliwe, że także by się ścigała, ale żona powiedziała, że syna oddała do rajdów, ale córki nie odda. Koniec końców i tak mi pomaga w firmie.
Kiedy zorientował się Pan, że wychowuje przyszłego kierowcę rajdowego?
Był kiedyś taki wyścig na Założu i Mariuszowi dałem Galanta starszego niż mój samochód. Była to rywalizacja bardzo rodzinna. Mariusz miał tego farta, że pojechał na suchym, a ja na mokrym. Mimo wszystko w klasyfikacji widać było, że wygrał ze mną i pomyślałem, że jak mam szybszego w rodzinie od siebie, to chyba pora oddać mu te wszystkie zabawki i wspierać go.
Dzisiaj, kiedy patrzę wstecz, to doskonale widzę, że te wszystkie przygody i doświadczenia były istotne zarówno dla sukcesów moich, jak i Mariusza. Żadne z tych praktyk, włącznie z pracą fizyczną za granicą, nie były bez znaczenia.
Wyjeżdża Pan sobie czasami na jakieś leśne dróżki, by przypomnieć rajdową jazdę?
Wiesław Stec: Kiedy spada śnieg w Urzędowie, zakładamy halogeny, opony z kolcami i zbieramy ekipę, by na każdym zakręcie ktoś stał. Po północy zaczyna się prawdziwa zabawa, która trwa do białego rana.
Jest tutaj taka konfiguracja, która była też na Rajdzie Nadwiślańskim, gdzie jak lecisz w zakręcie 4, to zastanawiasz się, czy nie można by polecieć go z 5, i próbujesz to zrobić. 150 w zakręcie zimą. Śmigamy trasami ze szczytami, leśnymi dróżkami, zapominając o rowach i lasach. Mamy dziś na wyposażeniu samochody dużo lepsze, niż kiedyś na rajdach, więc i emocje cały czas są wysokie.
Kończący się rok był chyba dla Pana szczególny – wrócił Pan do rajdówki, w dodatku na trasie Rajdu Nadwiślańskiego, który przejeżdżał pod Pańskim domem.
Wiesław Stec: Wróciłem na trasę rajdu po 15 latach przerwy, głównie dzięki wsparciu kraśnickiej Fabryki Łożysk Tłocznych. Dużo osób pytało, czy wystartuje. Znacznej większości się podobało, byli zadowoleni, że w końcu mogli zobaczyć, jak te rajdy naprawdę wyglądają, jakie to są emocje. Wszyscy są za tym, żeby zorganizować kolejny. Pięć lat trwały rozmowy z Automobilklubem Polskim, pokazywałem trasy, podpowiadałem jak to zorganizować. Zaproponowałem także odcinek w Dysie. I, mimo że są to bardzo spokojne okolice, nikomu to nie przeszkadzało.
Tutejszy odcinek pod względem technicznym jest kosmiczny. Jednak zawsze najgorzej jest u siebie. Bałem się strasznie, bo przy bandach stali ludzie, których znam od lat i gdyby coś mi nie poszło, to później musiałbym słuchać, jak to Stec słabo pojechał. (śmiech)
Jakie uczucia towarzyszyły za kierownicą?
Uczucia były różne. Jak to w rajdach bywa, ostatnio największym problemem były pieniądze. U Mariusza córka miała urodzić się w sobotę, na szczęście poczekała i urodziła się w poniedziałek, aby tata rajd skończył. Nie wiadomo było, czy Mariusz pojedzie, czy ja pojadę, w końcu pojechaliśmy razem. A to oznaczało podwójne wydatki na zgłoszenie, samochody, opony i tak dalej. W dodatku w sobotę pojawił się deszcz i Mariusz zaczął mi dokręcać śrubę „O, chyba sobie pojeździsz na śliskim, a wtedy sobie nie za dobrze radzisz”. (śmiech)
Czy czuje się Pan doceniony w swojej okolicy?
Wiesław Stec: Myślę, że tak. Zwłaszcza po tym rajdzie, kiedy wszyscy zobaczyli, na czym to polega. Niektórzy myśleli, że my jedziemy się tam bawić, wariować, ale mogli zobaczyć ile trzeba wysiłku, skupienia i umiejętności, żeby utrzymać się na trasie przy takiej prędkości. Po zawodach usłyszałem bardzo wiele ciepłych słów, pochwał dla organizacji rajdu, poczułem się doceniony.
Najcenniejsze trofeum?
Wiesław Stec: Zawsze zawodnik startujący w MP myśli o Europie, a na Rajdzie Polski Europa przyjeżdża do nas. Dlatego najcieplej wspominam 1996 rok i wygraną Rajdu Polski w grupie N. Co prawda, wygrałem tylko grupę N, natomiast cały rajd wygrał Hołowczyc. Nie zapomnę, jak wjechaliśmy na rampę, a w oczach wszystkich bliskich i działaczy ujrzałem łzy szczęścia, to było wzruszające. W pewnym momencie adrenalina opada, pojawiają się emocje, wszystkie oczy są zwrócone na ciebie… I nagle uświadamiasz sobie, że wszystko co do tej pory robiłeś, było ważne i chyba robiłeś to dobrze. Jest wiele rajdów, które pamiętam, zwłaszcza na początku kariery, kiedy udawało mi się wygrywać z zawodnikami, dysponującymi lepszym sprzętem.
Czy jest moment, kiedy kierowca rajdowy czuje, że trzeba odejść na emeryturę?
W moim przypadku nie było czegoś takiego. Nie odczuwałem żadnych znaków, że jest ze mną coraz gorzej. Miałem natomiast w domu godnego następcę i chciałem, by mógł się rozwijać, by nie musiał przechodzić takiej drogi, jaką ja miałem.
Jak wygląda Pańska emerytura, czy nie brakuje adrenaliny?
Wiesław Stec: Dużo więcej nerwów tracę teraz, niż kiedy się sam ścigałem. Jedno z najgorszych przeżyć dla rodzica to moment, gdy stoisz na mecie i wiesz, że twoje dziecko powinno już tu być, a ono nie przyjeżdża. Nerwy są wówczas niesamowite. Kiedyś też Mariusz wystartował, a zaraz za nim pojechała karetka. Co wtedy myślisz? No walnął. Okazało się później, że zemdlał kibic, który stał blisko bariery w momencie zmiany biegu (wszystkie nasze samochody chodzą na podtrzymaniu turbo), był strzał z wydechu i facet fiknął. Ale ja o tym nie wiedziałem, widziałem tylko karetkę jadącą za synem. Dużo bardziej emocjonuję się jazdą syna niż własną. Część mojej uwagi poświęcam także zawodnikom, dla których przygotowuję auta, a było ich wielu: Janusz Kulig, bracia Bębenkowie, Michał Sołowow, Zbyszek Gabryś, Stefan Karnabal, Paweł Dytko czy Bryan Bouffier, z którym w 2009 roku zdobyliśmy Mistrzostwo Polski. Tu mała anegdota: Rajd Rzeszowski, Bouffier na odcinku testowym uszkodził chłodnicę, zatarł silnik. My ten samochód porwaliśmy do Urzędowa, byliśmy tutaj o godzinie 22, zebraliśmy całą ekipę, blok musiał zostać ten sam. Otworzyłem silnik, a tam totalny karambol. Całonocna operacja. Następnego dnia rano o godzinie 7 byliśmy już na trasie. Brian wygrał Rajd Rzeszowski, a później Mistrzostwo Polski. Na dekoracji w Pałacu Kultury Brian dał mi później puchar, mówiąc, że bez tej jednej akcji nie odniósłby końcowego sukcesu.To był szczególny moment. Widzisz więc, że moja sportowa emerytura wcale nie jest nudna. (śmiech)