Marek Wyrzykowski | WYWIAD
Niektórzy mówią, że konie mechaniczne jedzą mu z ręki. Jest wielokrotnym mistrzem Polski w kilku dyscyplinach. Wyszkolił kilkudziesięciu mistrzów Polski oraz podwójnych mistrzów Europy. Jest szefem liczącego się teamu na polskiej i europejskiej scenie kartingowej. A to wszystko to tylko kropla w morzu tego, co powinieneś o nim wiedzieć.
Rozmawiał: Mateusz Cieślak, foto: Monika Kania, archiwum Marka Wyrzykowskiego, mediaforyou.pl
Motór: Co decyduje o tym, że ktoś jest dobrym kierowcą? Talent czy pieniądze?
Marek Wyrzykowski: W czasach mojej młodości, kiedy jeszcze żyły dinozaury, a kierowcy jeździli fiatami 125p, polonezami, golfami, wynik na mecie to była składowa w 80% ich talentu, umiejętności i brawury, tylko 20% stanowił sprzęt. Dzisiaj wszystko się zmieniło. Dostępnych jest wiele produktów zwiększających moc, możliwości modyfikacji zawieszenia także są ogromne. Generalnie w środowisku motorsportowym mówi się, że utalentowanych kierowców jest mało, ale są i to wszędzie. Problemem zazwyczaj jest połączenie kasy, umiejętności i „tego czegoś”. Umiejętności to rzecz nabyta, trzeba nauczyć tego drivera prowadzić samochód, gokarta, motocykl. Natomiast sposób, w jaki on to czuje, jak reaguje – to jest już talent. W 50% jest cechą wrodzoną, która do 18–20 roku życia cały czas się rozwija. A pieniądze, cóż, na pewno pomagają, żeby te umiejętności dużo szybciej zdobyć.
Motór: A jak objawia się talent? Jak poznać, że ktoś jest inny od reszty?
Marek Wyrzykowski: Kiedyś w Koszalinie na jednym z treningów dla dzieci, w niezbyt szybkiej 10-konnej kategorii, uczyliśmy ich szybciej jeździć i postanowiliśmy odblokować wszystkim gaz na full. Przed wyjazdem każdemu zadaliśmy pytanie, co zrobi, jak będzie dojeżdżał do zakrętu. „No jak będę dojeżdżał, to wcisnę hamulec” – powiedziało tak kilku chłopców. Podchodzimy do jeszcze jednego: „nie wiem, co zrobię”. „Ok, pal i jedź”. Rodzice w szoku, ale to był właśnie ten, co miał „to coś”, bo on wiedział, jak ma się zachować, kiedy już jechał. To taka śmieszna sprawa, ale są zawodnicy, którzy nie potrafią opowiedzieć, w jaki sposób przejechali okrążenie albo jak wygrali wyścig, a robią to fenomenalnie. Są jakby w amoku, nie wiedzą nawet, jak to nazwać. Osobiście przeżyłem to wielokrotnie i wiem, o czym mówią.
Marek Wyrzykowski – historia
Marek Wyrzykowski – Człowiek Legenda
Motór: Uchodzisz w Lublinie za osobę bardzo wyjątkową ze względu na umiejętności, tytuły i historie. Niektóre stały się wręcz legendarne.
Marek Wyrzykowski: Moja historia jest jak z amerykańskiego filmu. Miałem motorynkę, którą dostałem od rodziców. Była inna niż wszystkie, mocno ją przerobiłem, żeby była szybsza i lepiej wchodziła w zakręty. Przejeżdżałem raz ul. Zemborzycką i zajechałem na tor kartingowy, na którym kończył się trening motocyklowy. Przejechałem jedno okrążenie i zobaczyłem, że macha do mnie jakiś gość. Zapytał, czy gdzieś się ścigam i zaprosił mnie na zawody na Górkach Czechowskich. Każdy mógł wziąć w nich udział, była tam sekcja dla dzieci, w której wszyscy dostawali paliwo.
Motór: Państwo fundowało?
Marek Wyrzykowski: Tak, dokładnie dwa litry, a to były takie trialowe zawody. Odcineczek 200 metrów szybciej, a drugi powoli. Trzeba było minąć słupek, taka zabawa motocyklowa. Pojechałem tą śmieszną motorynką na zawody i… wygrałem. Dostałem propozycję startu w profesjonalnych wyścigach i, pomimo braku budżetu, trzy tygodnie później otrzymałem kombinezon i nowy motocykl z klubu motorowego Pionier. Wystartowałem i tak zaczęła się moja zabawa w ściganie, choć trzeba przyznać, że nie od razu byłem dobry. Panem, który mnie zaczepił na torze, był Tadeusz Grzegorczyk, mój jedyny trener, jedna z najważniejszych osób w moim życiu.
Marek Wyrzykowski – motocykle
Motór: Zanim do niego przejdziemy, powiedz, czym ścigałeś się później, bo wiem, że było tego sporo.
Marek Wyrzykowski: Zaczynałem od motocykli, kategoria Simson 50, później 70, 80, 125, 250. Ścigaliśmy się w Polsce, ale były też wyjazdy zagraniczne do innych państw socjalistycznych. O tych wyjazdach można napisać książkę.
Jechaliśmy i nie wyciągaliśmy nawet sprzętów, a wszyscy i tak wracali z pucharami. Był tylko jeden gokart na chodzie, żeby jeździć nim po zakupy. (śmiech)
W szkole samochodowej zapisałem się do sekcji kartingowej. Mój pierwszy wyścig wygrałem i okazało się, że jestem w tym całkiem niezły. Wkrótce zdobyłem mistrza okręgu lubelskiego, co było ogromnym wyczynem na ówczesne czasy, w wyścigach motocyklowych również odnosiłem sukcesy. Jednak taka sielanka nie mogła trwać wiecznie, bo po pierwsze weekendy wyścigowe się pokrywały, po drugie przyszedł czas, kiedy trzeba było się już decydować, gdzie chcę się ścigać. Wybrałem obie kategorie. Na jednym z wyścigów dostałem czarną flagę, nie wiedząc w ogóle z jakiego powodu. Podszedłem do sędziego i pytam: „za co?”. A on niewzruszony mówi do mnie: „Za jajco. Nie będziesz jeździł w kartingu, tylko na motocyklach”. I tak zająłem się profesjonalnie motocyklami.
Motór: Czy ta decyzja sędziego była dobra dla twojego dalszego rozwoju, kariery?
Marek Wyrzykowski: To była dobra decyzja, ponieważ faktycznie bywało tak, że w sobotę jechałem wyścig w Lublinie, w nocy jechałem pociągiem do Bydgoszczy i następnego dnia ponownie startowałem, przez co ze zmęczenia potrafiłem zasnąć przed samym startem.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co chcę robić. Próbowałem się ścigać wszystkim, chodziłem na treningi żużlowe, gdzie też dobrze sobie radziłem – na drugim wykręciłem czas potrzebny do zrobienia licencji. Po każdym treningu miałem coś złamane, tylko to ukrywałem. A to złamałem palec, a to nadgarstek itd. Moją karierę żużlową przerwał wypadek samochodowy, przez który przegapiłem termin zdawania licencji na młodzika.
Marek Wyrzykowski – o wsparciu Tadeusza Grzegorczyka
Motór: Na wielu zdjęciach z treningów można zobaczyć jednego mężczyznę. Czy to ta wyjątkowa postać dla twojej kariery?
Marek Wyrzykowski: Tak, Tadziu Grzegorczyk, człowiek, który mnie zaczepił podczas jazdy motorynką po torze, mój wieloletni trener. Wiedział, że miałem bardzo trudną sytuację w domu, że nie było mnie stać na trenowanie i starty, ale widział we mnie talent. Przytulił mnie do tego sportu, do siebie i do swojej rodziny. Miał syna, który już jeździł, ale okazało się, że ja radzę sobie o wiele lepiej i tak dostałem od niego kask, kombinezon, ubranie, bo nie stać mnie było na sprzęt.
Zabierał mnie na całe wakacje do swojego domu, gdzie codziennie albo co drugi dzień jeździłem 40–50 km motocyklem. Testowaliśmy silniki, wydechy, gaźniki i przełożenia skrzyń biegów.
Pożyczaliśmy od znajomej dentystki urządzenia, które na co dzień służyły do leczenia zębów, i rozwiercaliśmy nimi silniki, wymienialiśmy rozrządy, wydechy, generalnie wszystko.
W tamtych latach, jeśli nie miałeś za granicą kogoś, kto mógłby ci pomóc, wszystko musiałeś zrobić sam.
Motór: Jak odbierałeś tę pomoc? Spotkałeś prawdziwego mecenasa.
Marek Wyrzykowski: Nie rozumiałem, dlaczego mi pomaga, dlaczego nie chce ode mnie pieniędzy, a nawet mi daje małe kieszonkowe. Muszę się przyznać, że przez wiele lat myślałem sobie, że gość na mnie zarabia, nawet miałem do niego o to pretensje. Dopiero po latach dowiedziałem się, że to była bezinteresowna pomoc. Przygarnął mnie z ulicy, potraktował jak swojego syna i dał wszystko, co było mi potrzebne do tego, by jeździć i się rozwijać. Dostałem szkołę życia i skorzystałem z niej, za co jestem ogromnie wdzięczny.
Motór: Dzisiaj to ty jesteś nauczycielem i dbasz o rozwój młodych chłopaków.
Marek Wyrzykowski: Widzę teraz siebie w tych młodych zawodnikach. Postanowiłem, że jeżeli tylko moja sytuacja finansowa pozwoli, to zawsze będę komuś pomagał. Chodzi o to, żeby taki dzieciak miał frajdę z tego, co robi, żeby czuł to co ja, kiedy siadam za kierownicą, tę niepohamowaną chęć powtarzania tego ciągle i ciągle, szybciej i szybciej. Odnajduję takich zawodników i staram się im pomóc w różnym stopniu.
Marek Wyrzykowski – koniec z wyczynem
Motór: A dlaczego przestałeś się ścigać wyczynowo?
Marek Wyrzykowski: Kiedy zacząłem jeździć w wyścigach samochodowych, ścigaliśmy się maluchami, polonezami, ładami. Jednak te czasy mijały, a my zaczęliśmy się przesiadać do coraz lepszych samochodów. Pojawiły się golfy, toyoty czy mazdy GT-R. Wkroczyliśmy w czasy, kiedy pieniądze zaczęły być potrzebne, żeby wygrywać, a umiejętności spadły na dalszy plan. Dla niektórych w ogóle przestały się liczyć, bo ktoś sprzedał działkę, za którą kupił opony dające mu ogromną przewagę nad innymi. Wtedy poczułem, że powinienem się wycofać. Był to czas, kiedy w Polsce znajdowało się najwięcej samochodów WRC. To trochę zabiło ten sport wtedy i stworzyło bardzo silny podział na bogatych i średnich.
Motór: No i co dla siebie znalazłeś?
Marek Wyrzykowski: Motorsport to choroba, czułem, że muszę być jego częścią. Zacząłem obsługiwać samochody rally crossowe, wyścigowe, ale to ciągle było za mało. W końcu dostałem propozycję od Piotra Parysa, by szkolić jego syna. Okazało się, że można z tego żyć, a ja odkryłem, że uczenie innych sprawia mi przyjemność. Zwłaszcza, jeśli podopieczny zaczyna osiągać sukcesy.
Marek Wyrzykowski – go karty
Motór: Dlaczego karting?
Marek Wyrzykowski: Bo to sport dla każdego, nie tylko dla elit. Za kilka tysięcy złotych można kupić sprzęt, wsiąść i pojechać. Można poczuć tę adrenalinę, frajdę i te przeciążenia, które bywają większe niż w Formule 1. Zresztą wszyscy zawodnicy F1 trenują w gokartach, bo to bardzo pomaga. Nagle nie widzimy metrów, tylko centymetry, które szanujemy. Brakuje mocy, więc staramy się jak najlepiej kierować, by wykorzystać ją maksymalnie. Lubię karting za to, że wszystko, co tam jest, można przenieść wyżej, do każdej serii wyścigowej czy rajdowej, a przy tym daje niesamowity fun.
Motór: Jest też większa konkurencja, bo, jak powiedziałeś, jeździ się na łokcie z innymi?
Marek Wyrzykowski: Tu dochodzimy do sedna, jak powiedział kiedyś Ayrton Senna, karting to taki czysty sport, esencja ścigania. Przeniósł to do formuły, gdzie jeździł bardzo blisko, widowiskowo. To jest coś pięknego, kiedy jedziemy wszyscy razem, koło w koło, ta adrenalina, kiedy nie tylko rywalizujesz z czasem, ale też z innymi zawodnikami.
Powiem więcej: wszystko, co znajdziesz w kartingu, w tych małych samochodzikach, możesz później wykorzystać w życiu. W przypadku moich zawodników widzę, jak stają się lepsi na co dzień. Mają lepszy kontakt z rówieśnikami, są odważniejsi, osiągają lepsze wyniki w nauce, potrafią się skoncentrować, wiedzą, co to rywalizacja. Potrafią przegrywać, ale też chcą wygrywać. To kształtuje tych chłopaków, tak jak mnie kiedyś.
Marek Wyrzykowski – muzyka
Motór: Słyszałem, że masz także inne talenty poza motoryzacją.
Marek Wyrzykowski: Jestem absolwentem szkoły muzycznej. Gram na pianinie, akordeonie, gitarze. Mam zdiagnozowany słuch absolutny. Jest to rzadka umiejętność rozpoznawania wysokości dźwięku, prawdziwy dar boży. Większość mojej pracy jako mechanik czy tuner, bo przygotowuję silniki dla moich zawodników, opiera się na słuchu. To mi bardzo ułatwia pracę. Jako kierowca też bardzo dobrze słyszałem, co działo się z samochodem, z silnikiem. Nigdy nie wiesz, jaki talent może przydać się w przyszłości. (śmiech)
Motór: Ile osób szkoliłeś? Liczyłeś to kiedyś?
Marek Wyrzykowski: Nie wiem, nie liczyłem… kilkadziesiąt osób.
Motór: Ilu z nich to były takie talenty czystej wody?
Marek Wyrzykowski: 5–10 osób. Jednym z nich jest mój najmłodszy zawodnik, Piotrek Wiśnicki, to wyjątkowy chłopak. Wiążę z nim duże nadzieje, bo, jeśli chodzi o testy psychomotoryczne, czas reakcji, to jest na szczycie w rankingu światowym, a ma dopiero 13 lat. Do 18 roku życia to wszystko się ciągle rozwija. Nie ściga się z rówieśnikami, tylko zawsze zapisujemy go do wyższych kategorii. Ma zadatki na przyszłego mistrza świata… i będzie nim.
Marek Wyrzykowski – triumfy
Motór: Ile zdobyłeś tytułów mistrza jako trener?
Marek Wyrzykowski: Nie wiem… około dwudziestu mistrzów Polski w kartingu, rally crossie, rajdach terenowych i pewnie drugie tyle wicemistrzów. W kartingu wywalczyliśmy też tytuł mistrza i wicemistrza Europy, a zjechała się wtedy faktyczna czołówka światowa. Na dwóch najwyższych stopniach podium stanęli bracia Szczepanik.
Motór: A ty, jako zawodnik, ile tytułów zdobyłeś?
Marek Wyrzykowski: Jeżeli chodzi o różne dyscypliny, to kilka. Powyżej mistrzostwa Polski nic nie zdobyłem, nawet o tym nie myślałem. Nie miałem pieniędzy.
Motór: To teraz mała symulacja: gdyby te pieniądze były, jak myślisz, gdzie twój talent mógłby cię doprowadzić?
Marek Wyrzykowski: Ehh, nie mogę tak… to bardzo trudne pytanie. Mogę jedynie powiedzieć, że moi koledzy, z którymi się ścigałem, zdobywali tytuły mistrza Polski, Europy, a w zasadzie nigdy z nimi nie przegrałem. Wyszedł kiedyś taki duży artykuł, gdzie wielkimi literami było napisane „Przy Marku Wyrzykowskim Tomasz Gollob był słaby technicznie”. (śmiech) Kiedyś ścigałem się z Tomkiem i Jackiem i tylko jeden raz przegrałem z Tomkiem. Ale oni tę kasę mieli, mogli się dalej rozwijać, a ja nie i zostałem tutaj.
Motór: Czujesz się spełniony?
Marek Wyrzykowski: Nie… ale mam swój plan, który chcę zrealizować. Chciałbym wystartować w mistrzostwach świata dla jakichś dziadków jak ja, powyżej 32 roku życia. To kryterium niestety spełniłem już kilka lat temu. (śmiech) Chciałbym kiedyś wystartować w mistrzostwach świata i pewnie to zrobię. Mówimy o kartingu, bo na to będzie mnie stać.
Marek Wyrzykowski – trenerka daje satysfakcję?
Motór: A czy sukcesy twoich zawodników sprawiają, że jesteś spełnionym trenerem?
Marek Wyrzykowski: Tak, jestem spełniony, bo wiem, jakie kryją się za tym koszty i nie każdy z rodziców może sobie na to pozwolić. Chociaż spodziewam się, że moi zawodnicy jeszcze nieraz mnie ucieszą swoimi wynikami.
Motór: Patrzę na twoje puchary i zastanawiam się, ile ich możesz mieć.
Marek Wyrzykowski: Nikt tego nie wie, nawet ja. Zalegają w pudłach, wiele rozdałem na imprezach dla dzieciaków. Ale każdy z nich pamiętam. Ten jest bardzo pamiętny. Przez wypadek samochodowy i pobyt w szpitalu nie mogłem już walczyć o mistrza, więc postanowiłem powalczyć o wicemistrza. Gips z nogi zdjąłem przed czasem, ale okazało się, że noga się nie zgina. Tor był w kształcie litery T, a to była prawa noga. Wszystkie najgorsze nawroty były w prawo, więc fatalnie dla chorej nogi. Wygrałem ten wyścig.
Pamiętam tylko, że zszedłem z motocykla, zdążyłem podziękować mojemu trenerowi i zemdlałem. Czasem, jak sobie o tym przypominam, to utwierdzam się w przekonaniu, że nigdy nie można się poddawać. Trzeba ciągle robić swoje.
Byłem dobry w deszczu, w tamtych czasach najlepszy. Jeździłem w takich warunkach dwukołowym poślizgiem. Kiedy ścigałem się na motocyklu, w mojej kategorii na 30 zawodników tylko drugi nie był zdublowany. Jak już ich zdublowałem, to potrafiłem zatrzymywać się, by sprzątnąć jakąś część z toru, albo powiedzieć komuś: „weź zjedź na bok, bo przeszkadzasz troszkę”. Po czym wsiadałem na motor i jechałem spokojnie do mety. Po latach dowiedziałem się, że mój trener miał wtedy zawał przeze mnie.
Marek Wyrzykowski – człowiek legenda?
Motór: Jesteś obiektem wielu miejskich legend. Gdzie są ludzkie granice w prowadzeniu pojazdów? Bo ty te granice przesunąłeś dla siebie dużo dalej niż zwykły kierowca z ulicy.
Marek Wyrzykowski: Myślę, że mam „to coś” i potrafię to wykorzystać. A jeśli chodzi o pokonywanie tych barier, to sprawdzanie ich na motocyklu było bolesne. Nie wiedziałem, gdzie są granice moich umiejętności, dopóki się nie przewróciłem. Dlatego prywatnie nie mam motocykla.
Pokonywanie tych barier było przyjemnością. Kiedyś powiedziałem, że jak przejadę bokiem 160 km/h, to będzie to mój najszczęśliwszy dzień w życiu. I było wszystko okej, dopóki nie zrobiłem tego zimą na łuku pod młynem Krauzego. Pomyślałem wtedy: „zaraz, przecież mógłbym pojechać szybciej”.
Sam się czasem zastanawiałem, jak to się dzieje, ale po prostu to czuję.
Czuję, kiedy silnik najlepiej ciągnie, czuję na sobie jego moment obrotowy. Ogranicza nas tylko technika.
Jeśli już potrafisz jeździć, to zawsze brakuje mocy. Zawsze można jechać szybciej, ale za chwilę trzeba ten samochód zatrzymać, więc potrzebne są porządne hamulce i dochodzisz do takiego momentu, gdzie ogranicza cię jedynie sprzęt.
Motór: To ile najwięcej jechałeś przy tym młynie? (śmiech)
Marek Wyrzykowski: W latach 90. ciągle były tam bite rekordy przez lubelskich ścigantów. Ja miałem najwięcej 220 km/h. Inny znany kierowca z Lublina był tylko 2 km/h wolniejszy ode mnie. (śmiech) Ale w tamtych czasach były też inne samochody, auta „zerojedynkowe”, na zasadzie „auto kochaj albo rzuć”. To były akurat Audi S2 i S4.
Uważam, że ciągle muszę się jeszcze wiele nauczyć, oczywiście nie zdążę z racji wieku, ale trzeba mieć świadomość tego, że nie jest się wystarczająco dobrym kierowcą. Samochody się zmieniają, drogi się zmieniają, technika idzie do przodu.
POPRZEDNI
NASTĘPNY
Marek Wyrzykowski | WYWIAD
Niektórzy mówią, że konie mechaniczne jedzą mu z ręki. Jest wielokrotnym mistrzem Polski w kilku dyscyplinach. Wyszkolił kilkudziesięciu mistrzów Polski oraz podwójnych mistrzów Europy. Jest szefem liczącego się teamu na polskiej i europejskiej scenie kartingowej. A to wszystko to tylko kropla w morzu tego, co powinieneś o nim wiedzieć.
Rozmawiał: Mateusz Cieślak, foto: Monika Kania, archiwum Marka Wyrzykowskiego, mediaforyou.pl
Motór: Co decyduje o tym, że ktoś jest dobrym kierowcą? Talent czy pieniądze?
Marek Wyrzykowski: W czasach mojej młodości, kiedy jeszcze żyły dinozaury, a kierowcy jeździli fiatami 125p, polonezami, golfami, wynik na mecie to była składowa w 80% ich talentu, umiejętności i brawury, tylko 20% stanowił sprzęt. Dzisiaj wszystko się zmieniło. Dostępnych jest wiele produktów zwiększających moc, możliwości modyfikacji zawieszenia także są ogromne. Generalnie w środowisku motorsportowym mówi się, że utalentowanych kierowców jest mało, ale są i to wszędzie. Problemem zazwyczaj jest połączenie kasy, umiejętności i „tego czegoś”. Umiejętności to rzecz nabyta, trzeba nauczyć tego drivera prowadzić samochód, gokarta, motocykl. Natomiast sposób, w jaki on to czuje, jak reaguje – to jest już talent. W 50% jest cechą wrodzoną, która do 18–20 roku życia cały czas się rozwija. A pieniądze, cóż, na pewno pomagają, żeby te umiejętności dużo szybciej zdobyć.
Motór: A jak objawia się talent? Jak poznać, że ktoś jest inny od reszty?
Marek Wyrzykowski: Kiedyś w Koszalinie na jednym z treningów dla dzieci, w niezbyt szybkiej 10-konnej kategorii, uczyliśmy ich szybciej jeździć i postanowiliśmy odblokować wszystkim gaz na full. Przed wyjazdem każdemu zadaliśmy pytanie, co zrobi, jak będzie dojeżdżał do zakrętu. „No jak będę dojeżdżał, to wcisnę hamulec” – powiedziało tak kilku chłopców. Podchodzimy do jeszcze jednego: „nie wiem, co zrobię”. „Ok, pal i jedź”. Rodzice w szoku, ale to był właśnie ten, co miał „to coś”, bo on wiedział, jak ma się zachować, kiedy już jechał. To taka śmieszna sprawa, ale są zawodnicy, którzy nie potrafią opowiedzieć, w jaki sposób przejechali okrążenie albo jak wygrali wyścig, a robią to fenomenalnie. Są jakby w amoku, nie wiedzą nawet, jak to nazwać. Osobiście przeżyłem to wielokrotnie i wiem, o czym mówią.
Marek Wyrzykowski – historia
Marek Wyrzykowski – Człowiek Legenda
Motór: Uchodzisz w Lublinie za osobę bardzo wyjątkową ze względu na umiejętności, tytuły i historie. Niektóre stały się wręcz legendarne.
Marek Wyrzykowski: Moja historia jest jak z amerykańskiego filmu. Miałem motorynkę, którą dostałem od rodziców. Była inna niż wszystkie, mocno ją przerobiłem, żeby była szybsza i lepiej wchodziła w zakręty. Przejeżdżałem raz ul. Zemborzycką i zajechałem na tor kartingowy, na którym kończył się trening motocyklowy. Przejechałem jedno okrążenie i zobaczyłem, że macha do mnie jakiś gość. Zapytał, czy gdzieś się ścigam i zaprosił mnie na zawody na Górkach Czechowskich. Każdy mógł wziąć w nich udział, była tam sekcja dla dzieci, w której wszyscy dostawali paliwo.
Motór: Państwo fundowało?
Marek Wyrzykowski: Tak, dokładnie dwa litry, a to były takie trialowe zawody. Odcineczek 200 metrów szybciej, a drugi powoli. Trzeba było minąć słupek, taka zabawa motocyklowa. Pojechałem tą śmieszną motorynką na zawody i… wygrałem. Dostałem propozycję startu w profesjonalnych wyścigach i, pomimo braku budżetu, trzy tygodnie później otrzymałem kombinezon i nowy motocykl z klubu motorowego Pionier. Wystartowałem i tak zaczęła się moja zabawa w ściganie, choć trzeba przyznać, że nie od razu byłem dobry. Panem, który mnie zaczepił na torze, był Tadeusz Grzegorczyk, mój jedyny trener, jedna z najważniejszych osób w moim życiu.
Marek Wyrzykowski – motocykle
Motór: Zanim do niego przejdziemy, powiedz, czym ścigałeś się później, bo wiem, że było tego sporo.
Marek Wyrzykowski: Zaczynałem od motocykli, kategoria Simson 50, później 70, 80, 125, 250. Ścigaliśmy się w Polsce, ale były też wyjazdy zagraniczne do innych państw socjalistycznych. O tych wyjazdach można napisać książkę.
Jechaliśmy i nie wyciągaliśmy nawet sprzętów, a wszyscy i tak wracali z pucharami. Był tylko jeden gokart na chodzie, żeby jeździć nim po zakupy. (śmiech)
W szkole samochodowej zapisałem się do sekcji kartingowej. Mój pierwszy wyścig wygrałem i okazało się, że jestem w tym całkiem niezły. Wkrótce zdobyłem mistrza okręgu lubelskiego, co było ogromnym wyczynem na ówczesne czasy, w wyścigach motocyklowych również odnosiłem sukcesy. Jednak taka sielanka nie mogła trwać wiecznie, bo po pierwsze weekendy wyścigowe się pokrywały, po drugie przyszedł czas, kiedy trzeba było się już decydować, gdzie chcę się ścigać. Wybrałem obie kategorie. Na jednym z wyścigów dostałem czarną flagę, nie wiedząc w ogóle z jakiego powodu. Podszedłem do sędziego i pytam: „za co?”. A on niewzruszony mówi do mnie: „Za jajco. Nie będziesz jeździł w kartingu, tylko na motocyklach”. I tak zająłem się profesjonalnie motocyklami.
Motór: Czy ta decyzja sędziego była dobra dla twojego dalszego rozwoju, kariery?
Marek Wyrzykowski: To była dobra decyzja, ponieważ faktycznie bywało tak, że w sobotę jechałem wyścig w Lublinie, w nocy jechałem pociągiem do Bydgoszczy i następnego dnia ponownie startowałem, przez co ze zmęczenia potrafiłem zasnąć przed samym startem.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co chcę robić. Próbowałem się ścigać wszystkim, chodziłem na treningi żużlowe, gdzie też dobrze sobie radziłem – na drugim wykręciłem czas potrzebny do zrobienia licencji. Po każdym treningu miałem coś złamane, tylko to ukrywałem. A to złamałem palec, a to nadgarstek itd. Moją karierę żużlową przerwał wypadek samochodowy, przez który przegapiłem termin zdawania licencji na młodzika.
Marek Wyrzykowski – o wsparciu Tadeusza Grzegorczyka
Motór: Na wielu zdjęciach z treningów można zobaczyć jednego mężczyznę. Czy to ta wyjątkowa postać dla twojej kariery?
Marek Wyrzykowski: Tak, Tadziu Grzegorczyk, człowiek, który mnie zaczepił podczas jazdy motorynką po torze, mój wieloletni trener. Wiedział, że miałem bardzo trudną sytuację w domu, że nie było mnie stać na trenowanie i starty, ale widział we mnie talent. Przytulił mnie do tego sportu, do siebie i do swojej rodziny. Miał syna, który już jeździł, ale okazało się, że ja radzę sobie o wiele lepiej i tak dostałem od niego kask, kombinezon, ubranie, bo nie stać mnie było na sprzęt.
Zabierał mnie na całe wakacje do swojego domu, gdzie codziennie albo co drugi dzień jeździłem 40–50 km motocyklem. Testowaliśmy silniki, wydechy, gaźniki i przełożenia skrzyń biegów.
Pożyczaliśmy od znajomej dentystki urządzenia, które na co dzień służyły do leczenia zębów, i rozwiercaliśmy nimi silniki, wymienialiśmy rozrządy, wydechy, generalnie wszystko.
W tamtych latach, jeśli nie miałeś za granicą kogoś, kto mógłby ci pomóc, wszystko musiałeś zrobić sam.
Motór: Jak odbierałeś tę pomoc? Spotkałeś prawdziwego mecenasa.
Marek Wyrzykowski: Nie rozumiałem, dlaczego mi pomaga, dlaczego nie chce ode mnie pieniędzy, a nawet mi daje małe kieszonkowe. Muszę się przyznać, że przez wiele lat myślałem sobie, że gość na mnie zarabia, nawet miałem do niego o to pretensje. Dopiero po latach dowiedziałem się, że to była bezinteresowna pomoc. Przygarnął mnie z ulicy, potraktował jak swojego syna i dał wszystko, co było mi potrzebne do tego, by jeździć i się rozwijać. Dostałem szkołę życia i skorzystałem z niej, za co jestem ogromnie wdzięczny.
Motór: Dzisiaj to ty jesteś nauczycielem i dbasz o rozwój młodych chłopaków.
Marek Wyrzykowski: Widzę teraz siebie w tych młodych zawodnikach. Postanowiłem, że jeżeli tylko moja sytuacja finansowa pozwoli, to zawsze będę komuś pomagał. Chodzi o to, żeby taki dzieciak miał frajdę z tego, co robi, żeby czuł to co ja, kiedy siadam za kierownicą, tę niepohamowaną chęć powtarzania tego ciągle i ciągle, szybciej i szybciej. Odnajduję takich zawodników i staram się im pomóc w różnym stopniu.
Marek Wyrzykowski – koniec z wyczynem
Motór: A dlaczego przestałeś się ścigać wyczynowo?
Marek Wyrzykowski: Kiedy zacząłem jeździć w wyścigach samochodowych, ścigaliśmy się maluchami, polonezami, ładami. Jednak te czasy mijały, a my zaczęliśmy się przesiadać do coraz lepszych samochodów. Pojawiły się golfy, toyoty czy mazdy GT-R. Wkroczyliśmy w czasy, kiedy pieniądze zaczęły być potrzebne, żeby wygrywać, a umiejętności spadły na dalszy plan. Dla niektórych w ogóle przestały się liczyć, bo ktoś sprzedał działkę, za którą kupił opony dające mu ogromną przewagę nad innymi. Wtedy poczułem, że powinienem się wycofać. Był to czas, kiedy w Polsce znajdowało się najwięcej samochodów WRC. To trochę zabiło ten sport wtedy i stworzyło bardzo silny podział na bogatych i średnich.
Motór: No i co dla siebie znalazłeś?
Marek Wyrzykowski: Motorsport to choroba, czułem, że muszę być jego częścią. Zacząłem obsługiwać samochody rally crossowe, wyścigowe, ale to ciągle było za mało. W końcu dostałem propozycję od Piotra Parysa, by szkolić jego syna. Okazało się, że można z tego żyć, a ja odkryłem, że uczenie innych sprawia mi przyjemność. Zwłaszcza, jeśli podopieczny zaczyna osiągać sukcesy.
Marek Wyrzykowski – go karty
Motór: Dlaczego karting?
Marek Wyrzykowski: Bo to sport dla każdego, nie tylko dla elit. Za kilka tysięcy złotych można kupić sprzęt, wsiąść i pojechać. Można poczuć tę adrenalinę, frajdę i te przeciążenia, które bywają większe niż w Formule 1. Zresztą wszyscy zawodnicy F1 trenują w gokartach, bo to bardzo pomaga. Nagle nie widzimy metrów, tylko centymetry, które szanujemy. Brakuje mocy, więc staramy się jak najlepiej kierować, by wykorzystać ją maksymalnie. Lubię karting za to, że wszystko, co tam jest, można przenieść wyżej, do każdej serii wyścigowej czy rajdowej, a przy tym daje niesamowity fun.
Motór: Jest też większa konkurencja, bo, jak powiedziałeś, jeździ się na łokcie z innymi?
Marek Wyrzykowski: Tu dochodzimy do sedna, jak powiedział kiedyś Ayrton Senna, karting to taki czysty sport, esencja ścigania. Przeniósł to do formuły, gdzie jeździł bardzo blisko, widowiskowo. To jest coś pięknego, kiedy jedziemy wszyscy razem, koło w koło, ta adrenalina, kiedy nie tylko rywalizujesz z czasem, ale też z innymi zawodnikami.
Powiem więcej: wszystko, co znajdziesz w kartingu, w tych małych samochodzikach, możesz później wykorzystać w życiu. W przypadku moich zawodników widzę, jak stają się lepsi na co dzień. Mają lepszy kontakt z rówieśnikami, są odważniejsi, osiągają lepsze wyniki w nauce, potrafią się skoncentrować, wiedzą, co to rywalizacja. Potrafią przegrywać, ale też chcą wygrywać. To kształtuje tych chłopaków, tak jak mnie kiedyś.
Marek Wyrzykowski – muzyka
Motór: Słyszałem, że masz także inne talenty poza motoryzacją.
Marek Wyrzykowski: Jestem absolwentem szkoły muzycznej. Gram na pianinie, akordeonie, gitarze. Mam zdiagnozowany słuch absolutny. Jest to rzadka umiejętność rozpoznawania wysokości dźwięku, prawdziwy dar boży. Większość mojej pracy jako mechanik czy tuner, bo przygotowuję silniki dla moich zawodników, opiera się na słuchu. To mi bardzo ułatwia pracę. Jako kierowca też bardzo dobrze słyszałem, co działo się z samochodem, z silnikiem. Nigdy nie wiesz, jaki talent może przydać się w przyszłości. (śmiech)
Motór: Ile osób szkoliłeś? Liczyłeś to kiedyś?
Marek Wyrzykowski: Nie wiem, nie liczyłem… kilkadziesiąt osób.
Motór: Ilu z nich to były takie talenty czystej wody?
Marek Wyrzykowski: 5–10 osób. Jednym z nich jest mój najmłodszy zawodnik, Piotrek Wiśnicki, to wyjątkowy chłopak. Wiążę z nim duże nadzieje, bo, jeśli chodzi o testy psychomotoryczne, czas reakcji, to jest na szczycie w rankingu światowym, a ma dopiero 13 lat. Do 18 roku życia to wszystko się ciągle rozwija. Nie ściga się z rówieśnikami, tylko zawsze zapisujemy go do wyższych kategorii. Ma zadatki na przyszłego mistrza świata… i będzie nim.
Marek Wyrzykowski – triumfy
Motór: Ile zdobyłeś tytułów mistrza jako trener?
Marek Wyrzykowski: Nie wiem… około dwudziestu mistrzów Polski w kartingu, rally crossie, rajdach terenowych i pewnie drugie tyle wicemistrzów. W kartingu wywalczyliśmy też tytuł mistrza i wicemistrza Europy, a zjechała się wtedy faktyczna czołówka światowa. Na dwóch najwyższych stopniach podium stanęli bracia Szczepanik.
Motór: A ty, jako zawodnik, ile tytułów zdobyłeś?
Marek Wyrzykowski: Jeżeli chodzi o różne dyscypliny, to kilka. Powyżej mistrzostwa Polski nic nie zdobyłem, nawet o tym nie myślałem. Nie miałem pieniędzy.
Motór: To teraz mała symulacja: gdyby te pieniądze były, jak myślisz, gdzie twój talent mógłby cię doprowadzić?
Marek Wyrzykowski: Ehh, nie mogę tak… to bardzo trudne pytanie. Mogę jedynie powiedzieć, że moi koledzy, z którymi się ścigałem, zdobywali tytuły mistrza Polski, Europy, a w zasadzie nigdy z nimi nie przegrałem. Wyszedł kiedyś taki duży artykuł, gdzie wielkimi literami było napisane „Przy Marku Wyrzykowskim Tomasz Gollob był słaby technicznie”. (śmiech) Kiedyś ścigałem się z Tomkiem i Jackiem i tylko jeden raz przegrałem z Tomkiem. Ale oni tę kasę mieli, mogli się dalej rozwijać, a ja nie i zostałem tutaj.
Motór: Czujesz się spełniony?
Marek Wyrzykowski: Nie… ale mam swój plan, który chcę zrealizować. Chciałbym wystartować w mistrzostwach świata dla jakichś dziadków jak ja, powyżej 32 roku życia. To kryterium niestety spełniłem już kilka lat temu. (śmiech) Chciałbym kiedyś wystartować w mistrzostwach świata i pewnie to zrobię. Mówimy o kartingu, bo na to będzie mnie stać.
Marek Wyrzykowski – trenerka daje satysfakcję?
Motór: A czy sukcesy twoich zawodników sprawiają, że jesteś spełnionym trenerem?
Marek Wyrzykowski: Tak, jestem spełniony, bo wiem, jakie kryją się za tym koszty i nie każdy z rodziców może sobie na to pozwolić. Chociaż spodziewam się, że moi zawodnicy jeszcze nieraz mnie ucieszą swoimi wynikami.
Motór: Patrzę na twoje puchary i zastanawiam się, ile ich możesz mieć.
Marek Wyrzykowski: Nikt tego nie wie, nawet ja. Zalegają w pudłach, wiele rozdałem na imprezach dla dzieciaków. Ale każdy z nich pamiętam. Ten jest bardzo pamiętny. Przez wypadek samochodowy i pobyt w szpitalu nie mogłem już walczyć o mistrza, więc postanowiłem powalczyć o wicemistrza. Gips z nogi zdjąłem przed czasem, ale okazało się, że noga się nie zgina. Tor był w kształcie litery T, a to była prawa noga. Wszystkie najgorsze nawroty były w prawo, więc fatalnie dla chorej nogi. Wygrałem ten wyścig.
Pamiętam tylko, że zszedłem z motocykla, zdążyłem podziękować mojemu trenerowi i zemdlałem. Czasem, jak sobie o tym przypominam, to utwierdzam się w przekonaniu, że nigdy nie można się poddawać. Trzeba ciągle robić swoje.
Byłem dobry w deszczu, w tamtych czasach najlepszy. Jeździłem w takich warunkach dwukołowym poślizgiem. Kiedy ścigałem się na motocyklu, w mojej kategorii na 30 zawodników tylko drugi nie był zdublowany. Jak już ich zdublowałem, to potrafiłem zatrzymywać się, by sprzątnąć jakąś część z toru, albo powiedzieć komuś: „weź zjedź na bok, bo przeszkadzasz troszkę”. Po czym wsiadałem na motor i jechałem spokojnie do mety. Po latach dowiedziałem się, że mój trener miał wtedy zawał przeze mnie.
Marek Wyrzykowski – człowiek legenda?
Motór: Jesteś obiektem wielu miejskich legend. Gdzie są ludzkie granice w prowadzeniu pojazdów? Bo ty te granice przesunąłeś dla siebie dużo dalej niż zwykły kierowca z ulicy.
Marek Wyrzykowski: Myślę, że mam „to coś” i potrafię to wykorzystać. A jeśli chodzi o pokonywanie tych barier, to sprawdzanie ich na motocyklu było bolesne. Nie wiedziałem, gdzie są granice moich umiejętności, dopóki się nie przewróciłem. Dlatego prywatnie nie mam motocykla.
Pokonywanie tych barier było przyjemnością. Kiedyś powiedziałem, że jak przejadę bokiem 160 km/h, to będzie to mój najszczęśliwszy dzień w życiu. I było wszystko okej, dopóki nie zrobiłem tego zimą na łuku pod młynem Krauzego. Pomyślałem wtedy: „zaraz, przecież mógłbym pojechać szybciej”.
Sam się czasem zastanawiałem, jak to się dzieje, ale po prostu to czuję.
Czuję, kiedy silnik najlepiej ciągnie, czuję na sobie jego moment obrotowy. Ogranicza nas tylko technika.
Jeśli już potrafisz jeździć, to zawsze brakuje mocy. Zawsze można jechać szybciej, ale za chwilę trzeba ten samochód zatrzymać, więc potrzebne są porządne hamulce i dochodzisz do takiego momentu, gdzie ogranicza cię jedynie sprzęt.
Motór: To ile najwięcej jechałeś przy tym młynie? (śmiech)
Marek Wyrzykowski: W latach 90. ciągle były tam bite rekordy przez lubelskich ścigantów. Ja miałem najwięcej 220 km/h. Inny znany kierowca z Lublina był tylko 2 km/h wolniejszy ode mnie. (śmiech) Ale w tamtych czasach były też inne samochody, auta „zerojedynkowe”, na zasadzie „auto kochaj albo rzuć”. To były akurat Audi S2 i S4.
Uważam, że ciągle muszę się jeszcze wiele nauczyć, oczywiście nie zdążę z racji wieku, ale trzeba mieć świadomość tego, że nie jest się wystarczająco dobrym kierowcą. Samochody się zmieniają, drogi się zmieniają, technika idzie do przodu.