JANUSZ CZAPLIŃSKI wywiad numeru |
Wyjątkowy przykład związku człowieka z motocyklem, którego nie rozdzielił ani wrogi ustrój, ani pożar. Od prawie 60 lat jeździ wojskowym Harleyem-Davidsonem, a garbatą Warszawą od przeszło 50. Prezydent Bractwa Harley-Davidson Lublin, a prywatnie niekończąca się księga wspomnień i historii, które nie powtórzą się już nigdy.
Tekst: Mateusz Cieślak, foto: Artur Woszak
Motór: Wywodzi się pan z rodziny o niesamowitych korzeniach! Pański pradziadek walczył w powstaniu listopadowym, dziadek w powstaniu styczniowym, ojciec, Emilian Czapliński, brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej oraz kampanii wrześniowej już jako pułkownik Wojska Polskiego. To robi wrażenie.
Janusz Czapliński: Właśnie z tego powodu w latach komuny byłem na indeksie. Nie wolno mi było dać nagrody, premii. Nie walczyłem jak moi przodkowie bronią, ale buntowałem się przeciwko panującemu ustrojowi właśnie Harleyem. Motocyklem amerykańskim, z kraju imperialistycznego kapitalizmu, najgorszego ze wszystkich.
Motór: Czym dla pana jest motoryzacja? Czy to są tylko maszyny?
Janusz Czapliński: Nie, absolutnie nie. Jak byłem małym dzieciakiem, to mój tata miał samochód DKW i ja z nim rozmawiałem jak z osobą żywą. Muszę się przyznać, że mam dzisiaj 81 lat i dalej rozmawiam z moimi pojazdami. Przecież to się porusza, jest z nami w różnych sytuacjach, rozmawiamy o nich, zachwycamy się nimi – to też jest jakieś życie, tylko inne niż nasze.
“W motocyklach najbardziej pasjonuje mnie wolność!”
Siadam na swojego Harleya i czuję, że mogę wszystko!
Mogę jechać gdzie chcę i jak szybko mam ochotę. Warto dodać, że on teraz jest szybkim motocyklem, ale w latach 60. i 70. to był najszybszy motocykl w Polsce. Nikt nie był w stanie mnie wyprzedzić. Nie udawało mi się go podnieść na kole i jechać, ale… (śmiech)
Janusz Czapliński – dlaczego Harley?
Motór: Jeździ pan Harleyem od 59 lat! Jak go pan zdobył w tamtych latach? Dlaczego w ogóle Harley?
Janusz Czapliński: Wiele dobrego o Harleyu słyszałem od mojego ojca, ponieważ w pułku, którego był dowódcą w końcu lat 20., miał dwa takie motocykle. Pamiętam doskonale pierwszą jazdę zakupionym przez ojca w 1938 roku samochodem, jednak zawsze moje oczy z większym zainteresowaniem oglądały się za motocyklami. Przyszła wojna, na ulicach pojawiło się wiele pojazdów budzących moje wielkie zainteresowanie, ale dopiero w 1944 roku widok Sowietów jadących na Harleyach przez Al. Racławickie w Lublinie wywołał mój zachwyt tym motocyklem. Postanowiłem wtedy, że gdy dorosnę, to będę jeździł tylko Harleyem-Davidsonem!
Janusz Czapliński – o zdobyciu Harleya
Dopiero po wyjściu z wojska i podjęciu pracy mogłem spełnić swoje marzenie. Było to we wrześniu 1957 roku. Pamiętam, że znajomy moich rodziców, były właściciel kina „Rialto”, nabył w 1948 roku z demobilu wojskowego trzy Harleye. Dwa z nich sprzedał, a jeden został w takim magazynie, schowany pod stertą krzeseł i innych gratów. Na szczęście byłem z kolegą, zaczęliśmy to wszystko odwalać, szukać.
Nagle – jest, widać kierownicę!
Był w stanie opłakanym, ogołocony z całego wyposażenia, zardzewiały. Między cylindrami, a gaźnikiem miał gniazdo myszy. Napompowaliśmy koła. Jak go dopchałem do domu, to mi cały bieżnik z kół odpadł, bo to wszystko było sparciałe. (śmiech) Wtedy zacząłem go od podstaw remontować i wiosną 1958 roku wyjechałem nim na ulice.
Motór: Model WLA?
Janusz Czapliński: Zgadza się, jest to wojskowa odmiana modelu WL o pojemności 742 cm3, 23 KM mocy. Innych wtedy w Polsce nie było. Używałem go na co dzień: do pracy, w czasie wolnym do jazdy po mieście, w terenie i na niedzielne wycieczki. Każdy urlop także w towarzystwie Harleya – nieważne, czy to morze, jeziora, czy nawet w 1966 roku niezapomniana Jugosławia. Z uwagi na to, że posiadałem boczny wózek, mogłem nim jeździć również i w zimie. Szczerze mówiąc, to nadużywałem Harleya. Jeździłem nim nawet do kiosku po papierosy.
Janusz Czapliński – “Harley za komuny..”
Motór: Więc co oznaczało w czasach komunizmu posiadanie Harleya?
Janusz Czapliński: Wielkim cieniem na posiadacza tego motocykla kładło się jego pochodzenie, tj. z kraju imperialistycznego kapitalizmu – Ameryki! Jako jeszcze nie bardzo świadomy takiej sytuacji, a było to w roku 1961, nieopatrznie przyjechałem Harleyem do pracy. Zobaczył to dyrektor i natychmiast wezwał kierownika kadr, by sprawdzić, kto tym motocyklem przyjechał i co ten „wywrotowiec” robi w „jego” przedsiębiorstwie. Wyszło wtedy na jaw, że to ja — bezpartyjny pracownik działu technicznego o podejrzanej osobowości, ponieważ byłem synem przedwojennego oficera. Zostałem natychmiast zwolniony z pracy.
Janusz Czapliński – rzeź Harleyów
Pamiętam też, jak pewnego razu zniszczono siedem Harleyów Ligi Przyjaciół Żołnierza w Lublinie. Przypadkiem przyglądałem się tej „rzezi”.
Cięli motocykle palnikami i rozbijali młotami – coś strasznego!
Wszystkiego pilnowało kilku oficerów Ludowego Wojska Polskiego, żeby dokładnie zniszczyć te Harleye. Jeden z oficerów bezskutecznie odpędzał mnie od ogrodzenia i w końcu wezwał milicję, aby mnie zabrała. Jak tylko zobaczyłem radiowóz, to wskoczyłem na swojego Harleya i uciekłem.
Motór: Rzeczywiście był taki szybki?
Janusz Czapliński: Miałem kiedyś do załatwienia pilną sprawę w warszawskim urzędzie. Dojechałem z Lublina na Śródmieście w godzinę i 35 minut. Średnia prędkość ponad 100 km/h! No, ruchu nie było takiego jak teraz, mogłem jechać. W powrotnej drodze do Lublina natknąłem się na czarną wołgę. Podchodzi do mnie facet i mówi: „Proszę pana, jechaliśmy wczoraj do Warszawy, rżnąłem 110 km/h, czyli tyle co Wołga może wyciągnąć, a pan mnie wyprzedził. Dygnitarz z tylnego siedzenia zaczął krzyczeć, żebym pana dogonił. Trzymałem gaz w podłodze, a pan tylko malał, malał i zniknął”.
Janusz Czapliński – o milicji…
Motór: Musiał mieć pan sporo problemów z milicją.
Janusz Czapliński: Na początku lat 60. w Lublinie było jedynie trzech czy czterech milicjantów drogówki i oni dawali sobie radę z utrzymaniem bezpieczeństwa na drogach. Oczywiście ruch nie był taki jak dzisiaj. Jeden z nich chciał się ze mną kiedyś ścigać swoim Junakiem. Wiedziałem, że wygram, a za to mógłbym mieć problemy, więc zawsze jak pojawiał się temat, to odkładałem nasz pojedynek na później, dzięki czemu nigdy żeśmy się nie ścigali. Muszę jednak przyznać, że nigdy od nich nie dostałem mandatu.
Motór: Jak wyglądał motoryzacyjny Lublin?
Janusz Czapliński: Było nas kilku. Przede mną trzech motocyklistów jeździło Harleyami, właściwie to przejąłem od nich pałeczkę. Później dołączyło do mnie dwóch kumpli: Marian Białowąs i Kazimierz Labe. Często się spotykaliśmy swoimi Harleyami, umawialiśmy się na jakiś wypad nad jezioro czy gdzieś. Czuliśmy się trochę taką elitą, zawsze razem żeśmy rej wodzili. (śmiech)
Janusz Czapliński – Harleyowa brać
Motór: Młodzi buntownicy na Harleyach, musieliście być zjawiskiem na lubelskich drogach.
Janusz Czapliński: Ach, tyle wspomnień mi się ciśnie do głowy. W okolicach Kozłówki na takiej krętej drodze urządzaliśmy sobie zawody. Jeździliśmy na czas ciężkimi motocyklami po szutrowej drodze pełnej powybijanych dołów, proszę to sobie wyobrazić. Na pełnym gazie! Dzisiaj się tego wstydzę, bo my strasznie niszczyliśmy nasze sprzęty. Wywracaliśmy się, ręce mieliśmy w bandażach, bo przecież nie było skór na motocykle ani żadnych kombinezonów. Co trochę podgoiliśmy rany, to znów żeśmy jechali tam się ścigać i bić rekordy. Taka nas fantazja ponosiła. (śmiech)
Motór: Dzisiaj motocykliści budzą najczęściej skrajne emocje – albo pasjonaci, albo wariaci. Jak pan na to patrzy?
Janusz Czapliński: Rozumiem ich. Nikogo nie nazwę wariatem, sam kiedyś byłem młody. Ale motocyklistą trzeba być z fasonem. Gdzie można – to pędzić, gdzie można – to i na jednym kole! Ale gdzie jest duży ruch, są inni kierowcy, przechodnie, to trzeba jechać bardzo ostrożnie. Niedaleko mojego domu, przy skrzyżowaniu ulic Skłodowskiej i Sowińskiego, motocyklista uderzył kiedyś w drzewo. Proszę sobie wyobrazić, że siła uderzenia była tak duża, że spalił się, razem z tym motocyklem i tym drzewem. To było straszne! Ile musiał gnać? Po jakiego grzyba?
My, mimo że robiliśmy różne rzeczy na tych motocyklach, to nie było mowy o jakichś wygłupach w ruchu miejskim, między innymi pojazdami. Nie podnosiliśmy przedniego koła, inna sprawa, że ciężko jest to zrobić, bo cała masa mojego Harleya jest zaraz za przednim kołem. Jak Wojtek Szwędrowski, lubelski żużlowiec, w latach 60. był w stanie przejechać na tylnym kole kilka metrów, to, Boże, publika szalała z zachwytu! (śmiech)
Janusz Czapliński – drakus na motocyklu
Motór: Zdarzało wam się narozrabiać?
Janusz Czapliński:
Przejeżdżaliśmy kiedyś przez Milejów, gdzie odbywała się zabawa miejska pod takim laskiem. Młodzież tańczyła na polanie, obok niej na ławkach siedziały mamy i patrzyły, jak ich dzieci się bawią. Orkiestra grała – piękna sielanka. A my drakusy na tych motocyklach wrrruuum, wrrruuum przez tę łączkę żeśmy przejechali. I jeszcze raz! Nagle konsternacja – jedni nam wygrażają, inni biją brawo, chcą się przejechać. Już mieliśmy odjeżdżać, jak jeden z naszych wjechał jeszcze raz na łączkę, nie wyhamował i poleciał swoim Harleyem w ławki, na których siedziały te matrony! (śmiech) Ławka fik, wszystkie leżą na ziemi, no i zaczęła się awantura. Boże, gdyby nie motocykle, to by nam dopiero wlali! (śmiech)
Motór: Udawało się podrywać dziewczyny na Harleya?
Janusz Czapliński: Mam 81 lat, więc to już za mną. Ale udawało się, oczywiście, choć pamiętam, że były też kłopoty. (śmiech) Byłem raz w Lubliniance na koncercie jazzowym, gdzie spotkałem znajomych: „dobrze, że jesteś, bo jest nas dwóch, a mamy trzy dziewczyny i brakuje jednego motocykla”. Wszystko pięknie, siedzimy, rozmawiamy, aż przyszliśmy do Harleya. A tu kanapy nie ma, siedzenie pasażera oddalone od kierującego, po bokach sakwy, nogi trzeba zadzierać. Ona nie wie, jak tu usiąść, więc z kolegą zaczęliśmy ją usadzać, nagle noga jej się pośliznęła, fik, leży na ziemi. (śmiech) Jak to kobieta – zaraz w krzyk. Więc poprosiłem, żeby chwilę poczekali. Przyjechałem do domu, zostawiłem Harleya i wziąłem Junaka. Wracam, dziewczyna siada, obejmuje mnie rękami i mówi: „masz taki ładny motocykl, a takim gratem przyjechałeś”, i dalej narzeka na Harleya. No myślałem, że ją rozniosę! (gromki śmiech)
Janusz Czapliński – harleyowa brać
Motór: A jak wyglądały relacje między motocyklistami?
Janusz Czapliński: Między harleyowcami od początku była przyjaźń i solidarność. Wszyscy jeździliśmy na jednym typie – WLA. Nigdy dwóch harleyowców nie przejechało obok siebie, nie zatrzymując się. Dzięki tym znajomościom możliwe było dostanie części. Tak właśnie uzupełniłem brakujące elementy.
Obecnie mój Harley-Davidson WLA jest pojazdem zabytkowym o 98,6% oryginalności
W latach 50. i 60. dokuczliwy był brak łańcuchów sprzęgłowych i napędowych oraz opon. Tak samo śruby i nakrętki calowe sprawiały nam trudności w ich zdobyciu, ale jakoś dawaliśmy radę.
Janusz Czapliński – wspomnienie rajdów i toru…
Motór: Widzę w pana mieszkaniu wiele pucharów z różnych rajdów.
Janusz Czapliński: Należałem do Automobilklubu Lubelskiego. Brałem udział w wielu rajdach pojazdów zabytkowych czy też próbach sprawnościowych, w których trzeba było przejeżdżać przez wąskie bramki, kręcić ósemki albo czymś na wzór szpady zbierać kółka na trasie. W Lublinie odbywała się jedna z eliminacji Mistrzostw Polski. Dość dobrze jeździłem, stąd tak wiele tych nagród. Przed takimi imprezami trenowałem m.in. na torze przy Zembrzyckiej.
Motór: Dzisiaj tego obiektu już nie ma…
Janusz Czapliński: Strasznie mi żal toru, nie chcę tam nawet jechać i patrzeć, co się z nim teraz dzieje, bo mnie diabli biorą. Trenowałem tam po dłuższej przerwie w jeździe motocyklem, żeby znów nabrać wprawy. Bo kupiłem samochód, było też tak, że mi się Harley w garażu spalił. Całe szczęście, że ja go wtedy nie wyrzuciłem!
Motór: Jak to spalił się?
Janusz Czapliński: A no tak, miałem pożar w garażu. Kiedy zobaczyłem, co z niego zostało, chciałem go wyrzucić na złom. Gdy wraz ze śmieciarzami wrzucałem go „na pakę” wywrotki, motocykl zaczepił się pedałem kopniaka o burtę samochodu. Jakby się zapierał rękami i nogami przed najgorszym. Postanowiłem, że zostawię go i wyremontuje.
No i jak tu nie wierzyć, że te maszyny mają duszę?
Janusz Czapliński – bolączki Harleyowca
Jak go odrestaurowałem i wsiadłem po dłuższym rozbracie, to musiałem się najpierw wprawić w jazdę. On się doskonale prowadzi, ale jak na warunki miejskie, to ma kilka niedoskonałości: jest ciężki, długi, dosyć szeroki. Sprzęgło znajduje się pod lewą nogą, biegi zmienia się lewą ręką przy zbiorniku, a w lewej ręce jest przedni hamulec. Jak się podeprę nogą, to nie mogę wcisnąć sprzęgła. Więc jak muszę się zatrzymać i podeprzeć nogą, to czekam, aż zgaśnie. Wtedy muszę zsiąść i dać mu kopa, żeby na nowo odpalił. A kopa trzeba mu dać mocnego! (śmiech)
Motór: Co daje jazda motocyklem?
Janusz Czapliński: Na motocyklu człowiek może zetknąć się bezpośrednio z otoczeniem, z przyrodą. To coś pięknego. Jak pisał Mickiewicz: „Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą. I dwa obaczysz księżyce”. I muszę przyznać, że doświadczyłem tego, jak kiedyś jechałem nocą Harleyem do Zakopanego. Gdzieś w górach dojechałem do rzeki, to chyba był Dunajec, i patrzę – gwiazdy nade mną, gwiazdy pode mną i dwa księżyce. Myślę: „O, cholera! Ale romantyzm…”. (śmiech)
Motór: Gdzie najdalej pan pojechał motocyklem?
Janusz Czapliński: Do Jugosławii. W powrotnej drodze w Górach Dynarskich burza mnie złapała ze śniegiem, deszczem, łamiącymi się gałęziami – mało mnie tam nie zatłukło! I jak wróciłem do Lublina, to powiedziałem, że już nie mogę tak motocyklem jeździć. I rozejrzałem się za Warszawą. Całą rodziną składaliśmy się na Warszawę, która była już wyjeżdżona, bo od taksówkarza. Oczywiście remontowałem ją własnym sposobem i jeździ do tej pory już… 50 lat! Kurcze pieczone, jubileusz!
Janusz Czapliński – obecna aktywność
Motór: Imponujące, a to wciąż nie wszystko. Jest pan też Prezydentem Bractwa Harley-Davidson Lublin.
Janusz Czapliński: Bractwo powstało, ponieważ myśmy nie chcieli należeć do Klubu Harley-Davidson Lublin z tego względu, że oni mają w swoich szeregach kobiety i mundurowych. To uniemożliwia im przynależność do Kongresu MC Poland, czyli organizacji motocyklowej zrzeszającej kluby motocyklowe w naszym kraju. Obecność w Kongresie niesie ze sobą wiele przywilejów, głównie podczas największych zlotów motocyklowych. Bractwo powstało w 2009 roku. Jest nas 11 członków i mamy swoje zasady, głównie dbamy o kulturę naszych spotkań. Kiedyś widywaliśmy się w każdy czwartek, ale teraz już rzadziej, bo mało pijemy… (śmiech) Ale działamy! Wyjeżdżamy wspólnie na zloty, parady, to nad jezioro, to kogoś odwiedzimy. Tak nam czas upływa. Niestety wszyscy cierpią na brak czasu. Łącznie ze mną. Nie wiem, co się dzieje, ale jak pracowałem, to miałem więcej wolnego czasu niż teraz na emeryturze.
Motór: Jak pan patrzy dzisiaj na to wszystko z perspektywy czasu?
Janusz Czapliński: Niczego nie żałuję! Motocykle to jest piękna rzecz dla wszystkich, a zwłaszcza dla młodzieży. Trzeba im poświęcić mnóstwo czasu i energii, dzięki czemu odciągają młodych od narkotyków czy innych rozweselaczy. Można się wyszaleć, przeżyć wspaniałe przygody, poczuć się dorosłym w takim pozytywnym znaczeniu. Trzeba naprawdę wspierać ideę motocyklizmu, zwłaszcza wśród osób młodych.
Janusz Czapliński – na zakończenie
Te moje historie mogą się wydawać pewnie dziwne, jako jedynie jakieś ciekawostki, które nie pasują do obecnej rzeczywistości. Bo jak inaczej podejść do tego, że trzech motocyklistów zebrało się kilkadziesiąt lat temu i na takich rzadko spotykanych motocyklach tworzyło zalążki motocyklizmu w Lublinie. Na szczęście jakoś to wciągnęło innych, zainteresowało, dzięki czemu obecnie jest nas wielu, jeżdżących, zakochanych w motocyklach. Żeby być motocyklistą, trzeba poświęcić swoją duszę.
POPRZEDNI
NASTĘPNY
JANUSZ CZAPLIŃSKI wywiad numeru |
Wyjątkowy przykład związku człowieka z motocyklem, którego nie rozdzielił ani wrogi ustrój, ani pożar. Od prawie 60 lat jeździ wojskowym Harleyem-Davidsonem, a garbatą Warszawą od przeszło 50. Prezydent Bractwa Harley-Davidson Lublin, a prywatnie niekończąca się księga wspomnień i historii, które nie powtórzą się już nigdy.
Tekst: Mateusz Cieślak, foto: Artur Woszak
Motór: Wywodzi się pan z rodziny o niesamowitych korzeniach! Pański pradziadek walczył w powstaniu listopadowym, dziadek w powstaniu styczniowym, ojciec, Emilian Czapliński, brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej oraz kampanii wrześniowej już jako pułkownik Wojska Polskiego. To robi wrażenie.
Janusz Czapliński: Właśnie z tego powodu w latach komuny byłem na indeksie. Nie wolno mi było dać nagrody, premii. Nie walczyłem jak moi przodkowie bronią, ale buntowałem się przeciwko panującemu ustrojowi właśnie Harleyem. Motocyklem amerykańskim, z kraju imperialistycznego kapitalizmu, najgorszego ze wszystkich.
Motór: Czym dla pana jest motoryzacja? Czy to są tylko maszyny?
Janusz Czapliński: Nie, absolutnie nie. Jak byłem małym dzieciakiem, to mój tata miał samochód DKW i ja z nim rozmawiałem jak z osobą żywą. Muszę się przyznać, że mam dzisiaj 81 lat i dalej rozmawiam z moimi pojazdami. Przecież to się porusza, jest z nami w różnych sytuacjach, rozmawiamy o nich, zachwycamy się nimi – to też jest jakieś życie, tylko inne niż nasze.
“W motocyklach najbardziej pasjonuje mnie wolność!”
Siadam na swojego Harleya i czuję, że mogę wszystko!
Mogę jechać gdzie chcę i jak szybko mam ochotę. Warto dodać, że on teraz jest szybkim motocyklem, ale w latach 60. i 70. to był najszybszy motocykl w Polsce. Nikt nie był w stanie mnie wyprzedzić. Nie udawało mi się go podnieść na kole i jechać, ale… (śmiech)
Janusz Czapliński – dlaczego Harley?
Motór: Jeździ pan Harleyem od 59 lat! Jak go pan zdobył w tamtych latach? Dlaczego w ogóle Harley?
Janusz Czapliński: Wiele dobrego o Harleyu słyszałem od mojego ojca, ponieważ w pułku, którego był dowódcą w końcu lat 20., miał dwa takie motocykle. Pamiętam doskonale pierwszą jazdę zakupionym przez ojca w 1938 roku samochodem, jednak zawsze moje oczy z większym zainteresowaniem oglądały się za motocyklami. Przyszła wojna, na ulicach pojawiło się wiele pojazdów budzących moje wielkie zainteresowanie, ale dopiero w 1944 roku widok Sowietów jadących na Harleyach przez Al. Racławickie w Lublinie wywołał mój zachwyt tym motocyklem. Postanowiłem wtedy, że gdy dorosnę, to będę jeździł tylko Harleyem-Davidsonem!
Janusz Czapliński – o zdobyciu Harleya
Dopiero po wyjściu z wojska i podjęciu pracy mogłem spełnić swoje marzenie. Było to we wrześniu 1957 roku. Pamiętam, że znajomy moich rodziców, były właściciel kina „Rialto”, nabył w 1948 roku z demobilu wojskowego trzy Harleye. Dwa z nich sprzedał, a jeden został w takim magazynie, schowany pod stertą krzeseł i innych gratów. Na szczęście byłem z kolegą, zaczęliśmy to wszystko odwalać, szukać.
Nagle – jest, widać kierownicę!
Był w stanie opłakanym, ogołocony z całego wyposażenia, zardzewiały. Między cylindrami, a gaźnikiem miał gniazdo myszy. Napompowaliśmy koła. Jak go dopchałem do domu, to mi cały bieżnik z kół odpadł, bo to wszystko było sparciałe. (śmiech) Wtedy zacząłem go od podstaw remontować i wiosną 1958 roku wyjechałem nim na ulice.
Motór: Model WLA?
Janusz Czapliński: Zgadza się, jest to wojskowa odmiana modelu WL o pojemności 742 cm3, 23 KM mocy. Innych wtedy w Polsce nie było. Używałem go na co dzień: do pracy, w czasie wolnym do jazdy po mieście, w terenie i na niedzielne wycieczki. Każdy urlop także w towarzystwie Harleya – nieważne, czy to morze, jeziora, czy nawet w 1966 roku niezapomniana Jugosławia. Z uwagi na to, że posiadałem boczny wózek, mogłem nim jeździć również i w zimie. Szczerze mówiąc, to nadużywałem Harleya. Jeździłem nim nawet do kiosku po papierosy.
Janusz Czapliński – “Harley za komuny..”
Motór: Więc co oznaczało w czasach komunizmu posiadanie Harleya?
Janusz Czapliński: Wielkim cieniem na posiadacza tego motocykla kładło się jego pochodzenie, tj. z kraju imperialistycznego kapitalizmu – Ameryki! Jako jeszcze nie bardzo świadomy takiej sytuacji, a było to w roku 1961, nieopatrznie przyjechałem Harleyem do pracy. Zobaczył to dyrektor i natychmiast wezwał kierownika kadr, by sprawdzić, kto tym motocyklem przyjechał i co ten „wywrotowiec” robi w „jego” przedsiębiorstwie. Wyszło wtedy na jaw, że to ja — bezpartyjny pracownik działu technicznego o podejrzanej osobowości, ponieważ byłem synem przedwojennego oficera. Zostałem natychmiast zwolniony z pracy.
Janusz Czapliński – rzeź Harleyów
Pamiętam też, jak pewnego razu zniszczono siedem Harleyów Ligi Przyjaciół Żołnierza w Lublinie. Przypadkiem przyglądałem się tej „rzezi”.
Cięli motocykle palnikami i rozbijali młotami – coś strasznego!
Wszystkiego pilnowało kilku oficerów Ludowego Wojska Polskiego, żeby dokładnie zniszczyć te Harleye. Jeden z oficerów bezskutecznie odpędzał mnie od ogrodzenia i w końcu wezwał milicję, aby mnie zabrała. Jak tylko zobaczyłem radiowóz, to wskoczyłem na swojego Harleya i uciekłem.
Motór: Rzeczywiście był taki szybki?
Janusz Czapliński: Miałem kiedyś do załatwienia pilną sprawę w warszawskim urzędzie. Dojechałem z Lublina na Śródmieście w godzinę i 35 minut. Średnia prędkość ponad 100 km/h! No, ruchu nie było takiego jak teraz, mogłem jechać. W powrotnej drodze do Lublina natknąłem się na czarną wołgę. Podchodzi do mnie facet i mówi: „Proszę pana, jechaliśmy wczoraj do Warszawy, rżnąłem 110 km/h, czyli tyle co Wołga może wyciągnąć, a pan mnie wyprzedził. Dygnitarz z tylnego siedzenia zaczął krzyczeć, żebym pana dogonił. Trzymałem gaz w podłodze, a pan tylko malał, malał i zniknął”.
Janusz Czapliński – o milicji…
Motór: Musiał mieć pan sporo problemów z milicją.
Janusz Czapliński: Na początku lat 60. w Lublinie było jedynie trzech czy czterech milicjantów drogówki i oni dawali sobie radę z utrzymaniem bezpieczeństwa na drogach. Oczywiście ruch nie był taki jak dzisiaj. Jeden z nich chciał się ze mną kiedyś ścigać swoim Junakiem. Wiedziałem, że wygram, a za to mógłbym mieć problemy, więc zawsze jak pojawiał się temat, to odkładałem nasz pojedynek na później, dzięki czemu nigdy żeśmy się nie ścigali. Muszę jednak przyznać, że nigdy od nich nie dostałem mandatu.
Motór: Jak wyglądał motoryzacyjny Lublin?
Janusz Czapliński: Było nas kilku. Przede mną trzech motocyklistów jeździło Harleyami, właściwie to przejąłem od nich pałeczkę. Później dołączyło do mnie dwóch kumpli: Marian Białowąs i Kazimierz Labe. Często się spotykaliśmy swoimi Harleyami, umawialiśmy się na jakiś wypad nad jezioro czy gdzieś. Czuliśmy się trochę taką elitą, zawsze razem żeśmy rej wodzili. (śmiech)
Janusz Czapliński – Harleyowa brać
Motór: Młodzi buntownicy na Harleyach, musieliście być zjawiskiem na lubelskich drogach.
Janusz Czapliński: Ach, tyle wspomnień mi się ciśnie do głowy. W okolicach Kozłówki na takiej krętej drodze urządzaliśmy sobie zawody. Jeździliśmy na czas ciężkimi motocyklami po szutrowej drodze pełnej powybijanych dołów, proszę to sobie wyobrazić. Na pełnym gazie! Dzisiaj się tego wstydzę, bo my strasznie niszczyliśmy nasze sprzęty. Wywracaliśmy się, ręce mieliśmy w bandażach, bo przecież nie było skór na motocykle ani żadnych kombinezonów. Co trochę podgoiliśmy rany, to znów żeśmy jechali tam się ścigać i bić rekordy. Taka nas fantazja ponosiła. (śmiech)
Motór: Dzisiaj motocykliści budzą najczęściej skrajne emocje – albo pasjonaci, albo wariaci. Jak pan na to patrzy?
Janusz Czapliński: Rozumiem ich. Nikogo nie nazwę wariatem, sam kiedyś byłem młody. Ale motocyklistą trzeba być z fasonem. Gdzie można – to pędzić, gdzie można – to i na jednym kole! Ale gdzie jest duży ruch, są inni kierowcy, przechodnie, to trzeba jechać bardzo ostrożnie. Niedaleko mojego domu, przy skrzyżowaniu ulic Skłodowskiej i Sowińskiego, motocyklista uderzył kiedyś w drzewo. Proszę sobie wyobrazić, że siła uderzenia była tak duża, że spalił się, razem z tym motocyklem i tym drzewem. To było straszne! Ile musiał gnać? Po jakiego grzyba?
My, mimo że robiliśmy różne rzeczy na tych motocyklach, to nie było mowy o jakichś wygłupach w ruchu miejskim, między innymi pojazdami. Nie podnosiliśmy przedniego koła, inna sprawa, że ciężko jest to zrobić, bo cała masa mojego Harleya jest zaraz za przednim kołem. Jak Wojtek Szwędrowski, lubelski żużlowiec, w latach 60. był w stanie przejechać na tylnym kole kilka metrów, to, Boże, publika szalała z zachwytu! (śmiech)
Janusz Czapliński – drakus na motocyklu
Motór: Zdarzało wam się narozrabiać?
Janusz Czapliński:
Przejeżdżaliśmy kiedyś przez Milejów, gdzie odbywała się zabawa miejska pod takim laskiem. Młodzież tańczyła na polanie, obok niej na ławkach siedziały mamy i patrzyły, jak ich dzieci się bawią. Orkiestra grała – piękna sielanka. A my drakusy na tych motocyklach wrrruuum, wrrruuum przez tę łączkę żeśmy przejechali. I jeszcze raz! Nagle konsternacja – jedni nam wygrażają, inni biją brawo, chcą się przejechać. Już mieliśmy odjeżdżać, jak jeden z naszych wjechał jeszcze raz na łączkę, nie wyhamował i poleciał swoim Harleyem w ławki, na których siedziały te matrony! (śmiech) Ławka fik, wszystkie leżą na ziemi, no i zaczęła się awantura. Boże, gdyby nie motocykle, to by nam dopiero wlali! (śmiech)
Motór: Udawało się podrywać dziewczyny na Harleya?
Janusz Czapliński: Mam 81 lat, więc to już za mną. Ale udawało się, oczywiście, choć pamiętam, że były też kłopoty. (śmiech) Byłem raz w Lubliniance na koncercie jazzowym, gdzie spotkałem znajomych: „dobrze, że jesteś, bo jest nas dwóch, a mamy trzy dziewczyny i brakuje jednego motocykla”. Wszystko pięknie, siedzimy, rozmawiamy, aż przyszliśmy do Harleya. A tu kanapy nie ma, siedzenie pasażera oddalone od kierującego, po bokach sakwy, nogi trzeba zadzierać. Ona nie wie, jak tu usiąść, więc z kolegą zaczęliśmy ją usadzać, nagle noga jej się pośliznęła, fik, leży na ziemi. (śmiech) Jak to kobieta – zaraz w krzyk. Więc poprosiłem, żeby chwilę poczekali. Przyjechałem do domu, zostawiłem Harleya i wziąłem Junaka. Wracam, dziewczyna siada, obejmuje mnie rękami i mówi: „masz taki ładny motocykl, a takim gratem przyjechałeś”, i dalej narzeka na Harleya. No myślałem, że ją rozniosę! (gromki śmiech)
Janusz Czapliński – harleyowa brać
Motór: A jak wyglądały relacje między motocyklistami?
Janusz Czapliński: Między harleyowcami od początku była przyjaźń i solidarność. Wszyscy jeździliśmy na jednym typie – WLA. Nigdy dwóch harleyowców nie przejechało obok siebie, nie zatrzymując się. Dzięki tym znajomościom możliwe było dostanie części. Tak właśnie uzupełniłem brakujące elementy.
Obecnie mój Harley-Davidson WLA jest pojazdem zabytkowym o 98,6% oryginalności
W latach 50. i 60. dokuczliwy był brak łańcuchów sprzęgłowych i napędowych oraz opon. Tak samo śruby i nakrętki calowe sprawiały nam trudności w ich zdobyciu, ale jakoś dawaliśmy radę.
Janusz Czapliński – wspomnienie rajdów i toru…
Motór: Widzę w pana mieszkaniu wiele pucharów z różnych rajdów.
Janusz Czapliński: Należałem do Automobilklubu Lubelskiego. Brałem udział w wielu rajdach pojazdów zabytkowych czy też próbach sprawnościowych, w których trzeba było przejeżdżać przez wąskie bramki, kręcić ósemki albo czymś na wzór szpady zbierać kółka na trasie. W Lublinie odbywała się jedna z eliminacji Mistrzostw Polski. Dość dobrze jeździłem, stąd tak wiele tych nagród. Przed takimi imprezami trenowałem m.in. na torze przy Zembrzyckiej.
Motór: Dzisiaj tego obiektu już nie ma…
Janusz Czapliński: Strasznie mi żal toru, nie chcę tam nawet jechać i patrzeć, co się z nim teraz dzieje, bo mnie diabli biorą. Trenowałem tam po dłuższej przerwie w jeździe motocyklem, żeby znów nabrać wprawy. Bo kupiłem samochód, było też tak, że mi się Harley w garażu spalił. Całe szczęście, że ja go wtedy nie wyrzuciłem!
Motór: Jak to spalił się?
Janusz Czapliński: A no tak, miałem pożar w garażu. Kiedy zobaczyłem, co z niego zostało, chciałem go wyrzucić na złom. Gdy wraz ze śmieciarzami wrzucałem go „na pakę” wywrotki, motocykl zaczepił się pedałem kopniaka o burtę samochodu. Jakby się zapierał rękami i nogami przed najgorszym. Postanowiłem, że zostawię go i wyremontuje.
No i jak tu nie wierzyć, że te maszyny mają duszę?
Janusz Czapliński – bolączki Harleyowca
Jak go odrestaurowałem i wsiadłem po dłuższym rozbracie, to musiałem się najpierw wprawić w jazdę. On się doskonale prowadzi, ale jak na warunki miejskie, to ma kilka niedoskonałości: jest ciężki, długi, dosyć szeroki. Sprzęgło znajduje się pod lewą nogą, biegi zmienia się lewą ręką przy zbiorniku, a w lewej ręce jest przedni hamulec. Jak się podeprę nogą, to nie mogę wcisnąć sprzęgła. Więc jak muszę się zatrzymać i podeprzeć nogą, to czekam, aż zgaśnie. Wtedy muszę zsiąść i dać mu kopa, żeby na nowo odpalił. A kopa trzeba mu dać mocnego! (śmiech)
Motór: Co daje jazda motocyklem?
Janusz Czapliński: Na motocyklu człowiek może zetknąć się bezpośrednio z otoczeniem, z przyrodą. To coś pięknego. Jak pisał Mickiewicz: „Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą. I dwa obaczysz księżyce”. I muszę przyznać, że doświadczyłem tego, jak kiedyś jechałem nocą Harleyem do Zakopanego. Gdzieś w górach dojechałem do rzeki, to chyba był Dunajec, i patrzę – gwiazdy nade mną, gwiazdy pode mną i dwa księżyce. Myślę: „O, cholera! Ale romantyzm…”. (śmiech)
Motór: Gdzie najdalej pan pojechał motocyklem?
Janusz Czapliński: Do Jugosławii. W powrotnej drodze w Górach Dynarskich burza mnie złapała ze śniegiem, deszczem, łamiącymi się gałęziami – mało mnie tam nie zatłukło! I jak wróciłem do Lublina, to powiedziałem, że już nie mogę tak motocyklem jeździć. I rozejrzałem się za Warszawą. Całą rodziną składaliśmy się na Warszawę, która była już wyjeżdżona, bo od taksówkarza. Oczywiście remontowałem ją własnym sposobem i jeździ do tej pory już… 50 lat! Kurcze pieczone, jubileusz!
Janusz Czapliński – obecna aktywność
Motór: Imponujące, a to wciąż nie wszystko. Jest pan też Prezydentem Bractwa Harley-Davidson Lublin.
Janusz Czapliński: Bractwo powstało, ponieważ myśmy nie chcieli należeć do Klubu Harley-Davidson Lublin z tego względu, że oni mają w swoich szeregach kobiety i mundurowych. To uniemożliwia im przynależność do Kongresu MC Poland, czyli organizacji motocyklowej zrzeszającej kluby motocyklowe w naszym kraju. Obecność w Kongresie niesie ze sobą wiele przywilejów, głównie podczas największych zlotów motocyklowych. Bractwo powstało w 2009 roku. Jest nas 11 członków i mamy swoje zasady, głównie dbamy o kulturę naszych spotkań. Kiedyś widywaliśmy się w każdy czwartek, ale teraz już rzadziej, bo mało pijemy… (śmiech) Ale działamy! Wyjeżdżamy wspólnie na zloty, parady, to nad jezioro, to kogoś odwiedzimy. Tak nam czas upływa. Niestety wszyscy cierpią na brak czasu. Łącznie ze mną. Nie wiem, co się dzieje, ale jak pracowałem, to miałem więcej wolnego czasu niż teraz na emeryturze.
Motór: Jak pan patrzy dzisiaj na to wszystko z perspektywy czasu?
Janusz Czapliński: Niczego nie żałuję! Motocykle to jest piękna rzecz dla wszystkich, a zwłaszcza dla młodzieży. Trzeba im poświęcić mnóstwo czasu i energii, dzięki czemu odciągają młodych od narkotyków czy innych rozweselaczy. Można się wyszaleć, przeżyć wspaniałe przygody, poczuć się dorosłym w takim pozytywnym znaczeniu. Trzeba naprawdę wspierać ideę motocyklizmu, zwłaszcza wśród osób młodych.
Janusz Czapliński – na zakończenie
Te moje historie mogą się wydawać pewnie dziwne, jako jedynie jakieś ciekawostki, które nie pasują do obecnej rzeczywistości. Bo jak inaczej podejść do tego, że trzech motocyklistów zebrało się kilkadziesiąt lat temu i na takich rzadko spotykanych motocyklach tworzyło zalążki motocyklizmu w Lublinie. Na szczęście jakoś to wciągnęło innych, zainteresowało, dzięki czemu obecnie jest nas wielu, jeżdżących, zakochanych w motocyklach. Żeby być motocyklistą, trzeba poświęcić swoją duszę.