Renault Captur E-Tech – Test
Tekst i zdjęcia: Łukasz Kamiński
Renault Captur E-Tech |
Zacznijmy od tego, co najciekawsze, czyli jednostka napędowa. O nowym Capturze pisaliśmy już końcem 2019 i w połowie 2020 roku, wiemy więc, że to naprawdę udane auto do miasta i krajowych podróży w gronie kilku osób. W odmianie E-Tech pierwsze co rzuca się w oczy to… sporo wyższa cena i ograniczona nieco przestrzeń, tak przecież istotna w niewielkich crossoverach. Może jednak Captur nadgoni te niedogodności tym, co oferuje podczas jazdy?
Sam układ jest dość skomplikowany – silnik benzynowy 1.6 oraz dwie jednostki elektryczne, skrzynia automatyczna, system rekuperacji oraz akumulator o pojemności blisko 10 kWh. W teorii ma to pozwolić na podróżowanie autem w trybie tylko automatycznym nawet do 55 km. W efektywnym użytkowaniu wspierają trzy tryby jazdy, skoncentrowane na ekonomii, miksie oszczędzania energii i wydajności jazdy oraz najbardziej… „sportowy”, który elektrycznych silników używa w zasadzie tylko do poruszania się w korkach i ruszania. Najwięcej sensu bez wątpienia ma jednak ustawienie MySense, które samodzielnie rozdziela czas pracy między jednostki elektryczne a silnik spalinowy. Dzięki temu, przy naładowanych bateriach, w korkach, jesteśmy w stanie osiągnąć absurdalnie niskie, jednak realne średnie zużycie paliwa nieprzekraczające nawet 2 litrów na setkę…
Jest też jednak druga strona medalu – przy codziennej eksploatacji auta w dużym mieście i załatwiania licznych spraw okaże się, że samochód trzeba podładowywać co 2 dni, a czasami nawet codziennie. Nie każdy ma dostęp do gniazdka, aby swobodnie podpinać auto na noc. Większym jednak problemem okazuje się cena, bowiem Captur E-Tech startuje od 132 900 zł, a to niemal 60 000 zł więcej niż bazowy model. Za tę różnicę można kupić przyzwoitą wersję
Clio. Bo i w małych segmentach każdy 1000 zł widoczny jest najbardziej.
Fakt – w słoneczny dzień
Captur bez problemu pokona 35 czy nawet 50 km wyłącznie na prądzie. Nieco gorzej robi się przy mrozach, kiedy zasięg ten potrafi spaść niemal dwukrotnie. Przez ekonomię ucierpiał także jeden z atutów tego modelu – pakowny bagażnik. Wciąż jest spory, ale teraz ciężej spakować tu dużą walizkę, bo ucierpiała ustawność kufra. Ponadto załadowanie auta bagażami oraz kompletem pasażerów sprawia, że niebezpiecznie zbliżamy się do dwóch ton pędzonych 160 KM. To niezła moc jak na crossovera, ale niekoniecznie ważącego prawie 1600 kg, a do tego dodatkowo obciążonego „załogą” z ekwipunkiem.
Kolejnym dowodem na słuszność tego auta zwłaszcza w mieście jest zbiornik paliwa liczący ledwie 39 litrów. W trasie – gdzie auto częściej korzysta ze spalinowego silnika, bak nie wystarczy na zbyt wiele. Uważam, że w znacznej liczbie przypadków klientom wystarczyłby wariant tradycyjnej hybrydy (bez doładowywania), ale „ciasne” normy emisji spalin wymusiły na producencie rozwiązania obniżające ogólny próg produkowanego CO2 przez koncern. Dziś niestety dobrze wyposażony, miejski crossover przekraczający 110-115 tys. zł to już auto z kategorii „drogich”, a testowany egzemplarz zbliżał się do 150 000 zł. Żyjemy w kraju, gdzie nieustannie istnieje problem z rządowymi dopłatami do „zielonych” aut i tego typu Captur ekonomicznie nie ma u nas sensu, bo znaczny koszt zakupu będziemy „odbijali” przez kilka, jeśli nie kilkanaście lat.
Rzecz jasna, jako model sam w sobie, Captur jest bardzo ciekawą propozycją – tu wiele się nie zmieniło. Nawet pomimo większej masy – jeśli świetnie, wygląda dobrze, jest nowoczesny i bezpieczny. Wspomniane utracone litry bagażnika nie są jakąś gigantyczną wadą, zwłaszcza biorąc pod uwagą mnogość schowków w kabinie. Jeśli miałbym jednak pokusić się o wybór miejskiego crossovera, to z pewnością Captur znalazłby się na liście interesujących pozycji, ale najpewniej w którejś ze spalinowych odmian. Nie udaje tam niczego, no i przede wszystkim różnice cenowe możemy przeznaczyć na odpowiednie wyposażenie albo… kilka lat eksploatacji.