Kuba Wojewódzki powiedział o nim, że to człowiek z ptakiem w ustach. Na kartach historii motocyklowego Lublina zdążył zapisać się już kilkukrotnie. Jedno jest pewne – za każdym razem, kiedy spojrzy na okładkę Motóra ze swoją twarzą, będzie go trafiał szlag. Dlaczego?
rozmawiał: Mateusz Cieślak, foto: Artur Woszak, archiwum Karola Mansza
Na samym początku chciałbym powiedzieć, że nie zgadzam się na zamianę słowa motocykl na motór. Ja wiem, że wy tak mówicie, robicie sobie z tego żarty i macie swoje powody, ale ja uznaję tylko słowo motocykl i proszę to uszanować. (śmiech)
Zapalony motocyklista, podróżnik, organizator, właściciel jedynego w mieście lokalu motocyklowego, po części nawet artysta – kim ty tak naprawdę jesteś?
Jestem przede wszystkim człowiekiem, kochającym motocykle i muzykę rockową. Przez wiele lat ciężko pracowałem, by w końcu móc połączyć te dwie pasje i po wielu problemach mi się udało.Dwanaście lat temu, w lutym, przyjechałem tutaj na motocyklu z Ostrowca Świętokrzyskiego, był to Suzuki GS 500. Zacząłem od rozwożenia pizzy, ucząc się miasta z mapy naklejonej na baku. Pracę w pizzerii zakończyłem stłuczką z policyjnym Polonezem…
Nie było szansy na otworzenie knajpy ze zwykłej pensji, na szczęście znalazłem ciekawy sposób na szybkie zarabianie pieniędzy. Naśladowałem odgłosy ptaków. Robiłem to na ulicy, w tym celu zjeździłem całą Europę, gwizdałem w Wenecji, Wiedniu, Amsterdamie, Pradze, ale i tak największe pieniądze zarabiałem w Polsce. Siedziałem na Krupówkach z napisem „Zbieram na pokarm dla ptaszka”. Miałem nawet pozwolenie z Wydziału Kultury Miasta Zakopane na działalność artystyczną.
Możesz przynajmniej mi to zaprezentować?
Czytelnicy z gazety raczej tego nie usłyszą, ale proszę. (Karol ćwierka lepiej niż ptaki) Całe życie lubiłem sobie gwizdać, naśladować odgłosy ptaków. Kiedyś przez przypadek, na jednym ze zlotów motocyklowych, okazało się, że można na tym nieźle zarobić. Po paru latach zabawy na ulicy, zacząłem to traktować zawodowo. Oczywiście miałem w tym czasie stałą pracę, do tego byłem punkiem z krwi i kości, nosiłem irokeza i jeździłem do Jarocina. Kiedy czas zabawy nieco minął, pomyślałem, że trzeba wykorzystać to i odkładać kasę. Bywało, że po weekendzie skoków Małysza w Zakopanem wracałem z dwoma tysiącami złotych w kieszeni. Zacząłem te pieniądze systematycznie odkładać.
Tym sposobem połowa pieniędzy na Rider’s Pub pochodzi z gwizdania. Dużo osób nie wierzy, że tak właśnie udało mi się zarobić na knajpę, ale tak naprawdę jest.
5 października 2007 roku, po długim czasie remontowania własnymi siłami tego lokalu, w końcu otworzyliśmy Rider’s Pub. Była to wielka niewiadoma, ponieważ w tamtym czasie znałem tylko kilku lubelskich motocyklistów, ja też byłem anonimowy. Działo się tak, ponieważ każdą wolną chwilę poświęcałem na pracę, by uzbierać pieniądze na własną knajpę, nie miałem czasu ot tak pojeździć sobie motocyklem, zapoznać się tutaj z kimkolwiek.
Jak to się u ciebie zaczęło z motocyklami?
Na początku było bardzo kiepsko, ojciec z nami nie mieszkał, mama pracowała fizycznie w hucie, nie było jej stać, żeby spełnić moje dziecięce marzenie. Moi kuzyni mieli jednak jakieś motorowery, na których uczyłem się jeździć. W momencie, kiedy zacząłem zarabiać pierwsze pieniądze, kupiłem w tajemnicy przed mamą IŻa. Byłem najszczęśliwszą osoba na świecie, mimo że motocykl kupiłem niesprawny. Mama, jadąc autobusem do pracy, zauważyła mnie, jak pchałem tego IŻa i tajemnica szybko prysła.
Na następny motocykl zarobiłem sobie, będąc na misji w Bośni. Byłem w wojsku w desancie, pojechałem na misję nie ONZ-owską, tylko jeszcze „iforowską” (chodzi o misję IFOR NATO – przyp. red.). Był to pierwszy polski kontyngent, kiedy Polska dopiero wchodziła do NATO. Wówczas prezydent Kwaśniewski wysłał nas, by pokazać zachodowi, że Polacy nadają się do tych struktur. Po tej misji dostałem trochę kasy, bo zarabialiśmy tam w dolarach i po powrocie kupiłem Yamahę XS400, wówczas był to szał na naszych drogach, nikomu nie przeszkadzało nawet to, że była różowa, bo była to już Japonia. A dalej to już coraz więcej zarabiałem, coraz więcej wydawałem na motocykle. W tym momencie to już nie jestem w stanie powiedzieć, ile miałem motocykli, na pewno było koło 20.
Czym dla Ciebie jest motocykl?
To zdecydowanie niezbędna część mojego życia, moja miłość i też bardzo fajna rzecz, bo oprócz tego, że jazda nimi sprawia ogromną frajdę, to w dzisiejszych czasach, kiedy miasta są tak mocno zakorkowane, motocykl jest dla nas jednym z niewielu sposobów na sprawne przemieszczanie się. Swoją drogą, zdarzało się, że motocyklem przewoziłem duże zakupy z Makro, będąc obładowany jak motocykliści w Chinach czy w Indiach.
Dlaczego w Lublinie, mimo dużego środowiska, jest tak mało motoryzacyjnych knajp? Oprócz twojego lokalu nie ma już żadnego innego.
Nie każdego motocyklistę zachęcisz do przyjścia do knajpy tego pokroju, dużo osób nie słucha takiej muzyki jak ja, a wchodząc do Rider’s Pubu zawsze jesteś skazany na słuchanie ciężkiego rocka, metalu, czasami bluesa. Dużo ludzi nie interesuje taki klimat. Błędna jest opinia, że to knajpa tylko dla harleyowców, albo dla tych, którzy jeżdżą chopperami, bo tak nie jest. Motocykl to motocykl, nie ma dla mnie żadnego znaczenia jaki to rodzaj jednośladu, czy przyjedzie gość w czarnej skórze z chromami, czy na sporcie z kolorowymi plastikami, czy na starym komarze. Staram się zachęcać ludzi ogólnie do idei motocyklowej, nie interesują mnie podziały, być może dlatego, że ja jestem człowiekiem starej daty i nie uważam, że właściciel jednego motocykla jest lepszy od innego, bo wychowałem się w miejscu, gdzie każdy motocykl był równy i najlepszy. Rozumiem to, że są ludzie lubiący ścigacze, sportowe ciuchy. Oni będą się lepiej czuć spotykając na winklu czy wychodząc do klubu, co ja jak najbardziej szanuję, a oprócz tego zawsze ich bardzo chętnie ugoszczę, bo nieważne czym jeździsz, ważne, że dzielisz ze mną pasję.
Jak dużo jeździsz i jak daleko?
W tym roku już zrobiłem prawie 3 tys. km, a mamy dopiero luty. Oprócz Skandynawii i Wysp Brytyjskich to zjeździłem całą Europę. Całe Bałkany, Włochy, Lazurowe Wybrzeże, Bawaria… Najdalej dojechałem do Hiszpanii, którą odwiedzam regularnie ze względu na znajomych, którzy wyjechali tam za chlebem.
Wspomniałeś o Bawarii, gdzie regularnie jeździsz na najbardziej hardkorowy zlot motocyklowy na świecie. W dodatku jesteś pierwszą osobą w historii Lublina, która pojechała stąd na Elefantentreffen.
Tak się złożyło, chociaż jak wspomniałem, nie jestem z Lublina. Co do Elefanta, to jest to już legendarny zimowy zlot motocyklowy, organizowany od 59 lat w górach w Bawarii. Dlaczego tak? Żeby było jak najbardziej ciężko i hardkorowo. Mamy za zadanie dojechać tylko motocyklami, bez względu na warunki, śpimy tylko pod namiotami, pieczemy mięso nad ogniskiem, pijemy gorzałkę i gadamy do rana – taki trochę zlot Wikingów. To naprawdę ogromny zlot, rekordem jest 17 tysięcy osób!
Jedziemy tam zimą i wbrew pozorom aura wcale nie jest przeszkodą, wręcz odwrotnie – im trudniej, im zimniej, im więcej śniegu – tym większa satysfakcja, kiedy się dojedzie.
W tym roku pojechałem już po raz czwarty. Tegoroczny zlot był moim najlepszym. W Bawarii była przepiękna zima, jak dojechaliśmy było 20 cm śniegu, pierwszej nocy dopadało kolejne 20 cm. Śnieg towarzyszył nam też na trasie. I o to właśnie chodzi. Jeśli mowa o utrudnieniach, to sól, która była sypana na jezdnię, zepsuła mi wszystko co mogła w elektryce. Ale że Polak potrafi, łatając drutami i trytytkami, to jakoś się udało i świetnie się bawiliśmy.
Ale podczas tych czterech wypraw musiało być też niebezpiecznie, w końcu zima nie sprzyja wyprawom motocyklowym.
Pierwszego roku nie byłem mocno przygotowany i myślałem, że umieram na trasie. Doznałem jakiegoś szoku termicznego, lub czegoś w tym stylu. Było -20 stopni, jechaliśmy 1000 km w jeden dzień, długo nie mogliśmy znaleźć stacji benzynowej, w której moglibyśmy się ogrzać. W momencie, kiedy ja tak długo jechałem na motocyklu, organizm zaczął się bronić. Zrobił sobie, podejrzewam, że to tak właśnie było, taki mały obieg krwi po tułowiu, zasilając najważniejsze ośrodki w organizmie, a ta wyziębiona krew była w kończynach. Kiedy w końcu mogliśmy się zatrzymać i ogrzać, ja cudem zszedłem z motocykla, a wtedy zimna krew z kończyn dotarła do serca, dostałem jakiegoś wstrząsu, że autentycznie myślałem, że umieram. Kazałem już kumplowi przekazać żonie, że ją kocham, ale z czasem zaczęło mi się poprawiać i jakoś się z tego wywinąłem. Później, z roku na rok, już coraz lepiej się przygotowywałem.
I jeżdżąc tak po całej Europie, rzeczywiście czułeś, że jazda motocyklem jest tak bardzo niebezpieczna, jak to się mówi w Polsce?
Jadąc przez Europę nie czuję się zagrożony, tam jest zupełnie inna kultura, ludzie są przyzwyczajeni do jednośladów, motocykl jest z nimi od wielu dekad i jest przy tym lepiej postrzegany niż u nas. W Polsce raz, że motocykli dopiero przybywa. Dwa, że mamy chyba najgorsze drogi do jazdy motocyklem w całej Europie. Potężne koleiny, dziury – w żadnym państwie, w którym byłem, nie spotkałem tak fatalnych nawierzchni. To jest prawdziwe niebezpieczeństwo dla motocyklistów. Trzecim faktem, także niesamowicie dużym, jest to, że ludzie nie są przyzwyczajeni do nich, nie dostrzegają, nie patrzą w lusterka. Skręcają i nie interesuje ich czy coś tam jedzie. Miałem w swoim życiu takich sytuacji dziesiątki, jeśli nie setki, kiedy ktoś chciał mnie nieumyślnie zabić. Tylko dzięki mojemu doświadczeniu uniknąłem wielu niebezpiecznych wypadków. A miałem kilka incydentów, gdzie tłumaczenie osoby, która wymusiła na mnie pierwszeństwo, była taka, że mnie nie widziała, bo jechałem za szybko. Kiedy policja przyjechała na miejsce, szybko stwierdziła, że jechałem prawidłowo. Muszę przyznać, że wraz z biegiem czasu coraz bardziej lękam się jazdy po mieście czy poza miastem, być może dlatego, że jestem bardziej doświadczony i wiem, co może się wydarzyć, obserwując niektórych kierowców. Nie chcę zniechęcać do jazdy motocyklem, chcę tylko zwrócić uwagę na to, że motocyklista musi być maksymalnie skoncentrowany i cały czas uważać.
Nie pomagają też stereotypy…
Niektóre stereotypy dotyczące motocyklistów mnie cieszą. Osoby, które idąc ulicą, widzą logo mojej firmy, w którym jest silnik motocyklowy z czaszką i motocyklistę w skórze i długich piórach, mogą pomyśleć, że w środku jest groźnie. Tym sposobem do naszej knajpy nie przychodzą dresiarze, nie przychodzą dilerzy, nie przychodzą złodzieje, bo się nas boją.
Drugi stereotyp. Babcia przechodzi obok nas i myśli – siedlisko diabła. Woli więc wysłać wnuczkę na dyskotekę, gdzie jest pełno dragów, gdzie się bawią wszyscy lubelscy złodzieje i bandyci, bo tam jest kolorowo i wydaje się fajnie. Tymczasem u mnie nigdy nie było ochroniarza, klienci są naprawdę honorowi, nie mam żadnych problemów, dzięki temu środowisku, które jest wspaniałe. Powiem więcej, na ścianie wisi krzyżyk, co roku organizujemy święta dla najwytrwalszych klientów, dzielimy się opłatkiem, śpiewamy kolędy, czytamy Pismo Święte, przychodzi do nas ksiądz motocyklista. Zawsze jak organizowałem rozpoczęcie sezonu motocyklowego, to nie brakowało na nim mszy świętej w intencji zmarłych motocyklistów i o pomyślny nadchodzący sezon.
Dobrze, że o tym wspomniałeś, bo to kolejny temat, który chciałem poruszyć. Sezon motocyklowy za pasem, do niedawna jego rozpoczęcie w naszym mieście było mocno powiązane z twoim nazwiskiem.
Był rok 2008. Otworzyłem pierwszą knajpę motocyklową w mieście, powiedziałem A, trzeba było powiedzieć B. Nikt w tamtym czasie nie organizował w Lublinie żadnych imprez motocyklowych, więc stwierdziliśmy z żoną, że my to zrobimy. Zorganizowaliśmy rozpoczęcie sezonu co prawda poza Lublinem, dlatego, że miasto nie jest przychylne do tego, żeby ktoś swoją pracą i za swoje pieniądze zrobił jakąkolwiek imprezę. Wszystko odbyło się w Strzeszkowicach Dużych, to co się wtedy działo, przerosło nasze najśmielsze oczekiwania, spodziewaliśmy się, że na paradę przyjedzie ok. 200 motocykli, tymczasem na paradę na trzeciego maja przyjechało ponad tysiąc motocykli! Przejechaliśmy wtedy przez miasto największą dotychczas grupą motocyklową. Wszyscy świetnie się bawili, impreza mistrzostwo świata, wszystko wypaliło, wszystko się zwróciło, było świetnie. Rok później zorganizowałem rozpoczęcie sezonu już w Lublinie nad Zalewem Zemborzyckim i jeszcze przez dwa lata było bardzo fajnie, później pogoda zaczęła nam przeszkadzać. Ostatnia impreza odbyła się w 2012 roku i postanowiłem już więcej jej nie organizować. Dlaczego? Przez ludzi stąd, do których mam trochę żal, wypięli się na naszą imprezę, ponieważ uważali, że jak już się ze mną znają, to nie chcieli płacić za wejście na imprezę, albo oczekiwali, że potraktuję ich jakoś strasznie ulgowo. Sporo osób przyczyniło się do tego, że tej imprezy już nie ma. W dodatku pogoda w kwietniu nie jest idealna, trochę nam aura zaczęła nie dopisywać, a ludzie, niestety, stają się coraz bardziej wygodni i unikają złej pogody. Przykro mi strasznie, bo razem z żoną wkładaliśmy w to kilka miesięcy naszej ciężkiej pracy, własnych pieniędzy. Niektórzy stwierdzili, że oni nie będą wydawać pieniędzy na taką imprezę, bo ona im się po prostu należy. Jest to o tyle przykre, że w ciągu pięciu lat organizowania jedynej imprezy zlotowej w Lublinie, żadna ekipa motocyklowa stąd nie zadzwoniła do mnie z pytaniem: „W czym ci pomóc?”, a dużo z tych ekip dzwoniło z pytaniem o ile taniej ich wpuszczę. Wielu motocyklistów to osoby majętne, a nie było ich stać zapłacić 10 zł za jeden dzień imprezy, gdzie w tej cenie było mnóstwo koncertów, konkursów, szkoleń, pokazów, pełna ochrona, opieka medyczna, a nawet jakieś jedzenie i browarek. Wstyd tym bardziej, że trafiały się osoby, chłopaczki, którzy cudem uzbierali na jakąś starą WSK-ę, albo Simsona i radość mieli w tym, żeby kupić bilet i wjechać na imprezę. Tymczasem za bilet nie chciała zapłacić osoba, siedząca na motocyklu za 100 tys. złotych. Przez to ta impreza umarła. Wiem, że nie spodobają się te słowa wielu ludziom, ale chcę, żeby było znane moje zdanie.
Czy jest szansa, żebyś jeszcze kiedyś zorganizował rozpoczęcie sezonu motocyklowego w Lublinie?
Nie. Już nigdy nie będę chciał zorganizować imprezy, do której będę musiał dokładać tak dużo własnych pieniędzy. Ostatnie dwa zloty spłacałem jeszcze przez kilka następnych lat po imprezie, ponieważ nie chciałem świecić oczami moim kontrahentom. Mam zamiar zorganizować jeszcze tylko taką imprezę, do której nie dołożę ani grosza, do której nikt nie dołoży pieniędzy, chcę zrobić zlot, gdzie nie będzie żadnej organizacji, nie będzie ani osób odpowiedzialnych, ani tych, którym należą się jakieś podziękowania. Muszę tylko znaleźć duży teren z dostępem do drogi i rzeki, żeby rano można było umyć twarz. To będzie taki powrót do moich korzeni, gdzie na zlot każdy przywiózł trochę kiełbasy, parę piw, ktoś miał gitarę, jedna wielka rodzina i pełen luz. O to właśnie powinno chodzić w świecie motocyklistów.
Czy twoja żona nie jest zazdrosna o to, jak bardzo kochasz motocykle?
Nie, absolutnie nie. Powiem więcej, moja żona jest dla mnie najlepszym kompanem w podróżach motocyklowych. Kocha jednoślady tak samo mocno jak ja i gdyby nie ona, to wszystko, o czym rozmawialiśmy, z pewnością nie byłoby możliwe.
POPRZEDNI
NASTĘPNY
Kuba Wojewódzki powiedział o nim, że to człowiek z ptakiem w ustach. Na kartach historii motocyklowego Lublina zdążył zapisać się już kilkukrotnie. Jedno jest pewne – za każdym razem, kiedy spojrzy na okładkę Motóra ze swoją twarzą, będzie go trafiał szlag. Dlaczego?
rozmawiał: Mateusz Cieślak, foto: Artur Woszak, archiwum Karola Mansza
Na samym początku chciałbym powiedzieć, że nie zgadzam się na zamianę słowa motocykl na motór. Ja wiem, że wy tak mówicie, robicie sobie z tego żarty i macie swoje powody, ale ja uznaję tylko słowo motocykl i proszę to uszanować. (śmiech)
Zapalony motocyklista, podróżnik, organizator, właściciel jedynego w mieście lokalu motocyklowego, po części nawet artysta – kim ty tak naprawdę jesteś?
Jestem przede wszystkim człowiekiem, kochającym motocykle i muzykę rockową. Przez wiele lat ciężko pracowałem, by w końcu móc połączyć te dwie pasje i po wielu problemach mi się udało.Dwanaście lat temu, w lutym, przyjechałem tutaj na motocyklu z Ostrowca Świętokrzyskiego, był to Suzuki GS 500. Zacząłem od rozwożenia pizzy, ucząc się miasta z mapy naklejonej na baku. Pracę w pizzerii zakończyłem stłuczką z policyjnym Polonezem…
Nie było szansy na otworzenie knajpy ze zwykłej pensji, na szczęście znalazłem ciekawy sposób na szybkie zarabianie pieniędzy. Naśladowałem odgłosy ptaków. Robiłem to na ulicy, w tym celu zjeździłem całą Europę, gwizdałem w Wenecji, Wiedniu, Amsterdamie, Pradze, ale i tak największe pieniądze zarabiałem w Polsce. Siedziałem na Krupówkach z napisem „Zbieram na pokarm dla ptaszka”. Miałem nawet pozwolenie z Wydziału Kultury Miasta Zakopane na działalność artystyczną.
Możesz przynajmniej mi to zaprezentować?
Czytelnicy z gazety raczej tego nie usłyszą, ale proszę. (Karol ćwierka lepiej niż ptaki) Całe życie lubiłem sobie gwizdać, naśladować odgłosy ptaków. Kiedyś przez przypadek, na jednym ze zlotów motocyklowych, okazało się, że można na tym nieźle zarobić. Po paru latach zabawy na ulicy, zacząłem to traktować zawodowo. Oczywiście miałem w tym czasie stałą pracę, do tego byłem punkiem z krwi i kości, nosiłem irokeza i jeździłem do Jarocina. Kiedy czas zabawy nieco minął, pomyślałem, że trzeba wykorzystać to i odkładać kasę. Bywało, że po weekendzie skoków Małysza w Zakopanem wracałem z dwoma tysiącami złotych w kieszeni. Zacząłem te pieniądze systematycznie odkładać.
Tym sposobem połowa pieniędzy na Rider’s Pub pochodzi z gwizdania. Dużo osób nie wierzy, że tak właśnie udało mi się zarobić na knajpę, ale tak naprawdę jest.
5 października 2007 roku, po długim czasie remontowania własnymi siłami tego lokalu, w końcu otworzyliśmy Rider’s Pub. Była to wielka niewiadoma, ponieważ w tamtym czasie znałem tylko kilku lubelskich motocyklistów, ja też byłem anonimowy. Działo się tak, ponieważ każdą wolną chwilę poświęcałem na pracę, by uzbierać pieniądze na własną knajpę, nie miałem czasu ot tak pojeździć sobie motocyklem, zapoznać się tutaj z kimkolwiek.
Jak to się u ciebie zaczęło z motocyklami?
Na początku było bardzo kiepsko, ojciec z nami nie mieszkał, mama pracowała fizycznie w hucie, nie było jej stać, żeby spełnić moje dziecięce marzenie. Moi kuzyni mieli jednak jakieś motorowery, na których uczyłem się jeździć. W momencie, kiedy zacząłem zarabiać pierwsze pieniądze, kupiłem w tajemnicy przed mamą IŻa. Byłem najszczęśliwszą osoba na świecie, mimo że motocykl kupiłem niesprawny. Mama, jadąc autobusem do pracy, zauważyła mnie, jak pchałem tego IŻa i tajemnica szybko prysła.
Na następny motocykl zarobiłem sobie, będąc na misji w Bośni. Byłem w wojsku w desancie, pojechałem na misję nie ONZ-owską, tylko jeszcze „iforowską” (chodzi o misję IFOR NATO – przyp. red.). Był to pierwszy polski kontyngent, kiedy Polska dopiero wchodziła do NATO. Wówczas prezydent Kwaśniewski wysłał nas, by pokazać zachodowi, że Polacy nadają się do tych struktur. Po tej misji dostałem trochę kasy, bo zarabialiśmy tam w dolarach i po powrocie kupiłem Yamahę XS400, wówczas był to szał na naszych drogach, nikomu nie przeszkadzało nawet to, że była różowa, bo była to już Japonia. A dalej to już coraz więcej zarabiałem, coraz więcej wydawałem na motocykle. W tym momencie to już nie jestem w stanie powiedzieć, ile miałem motocykli, na pewno było koło 20.
Czym dla Ciebie jest motocykl?
To zdecydowanie niezbędna część mojego życia, moja miłość i też bardzo fajna rzecz, bo oprócz tego, że jazda nimi sprawia ogromną frajdę, to w dzisiejszych czasach, kiedy miasta są tak mocno zakorkowane, motocykl jest dla nas jednym z niewielu sposobów na sprawne przemieszczanie się. Swoją drogą, zdarzało się, że motocyklem przewoziłem duże zakupy z Makro, będąc obładowany jak motocykliści w Chinach czy w Indiach.
Dlaczego w Lublinie, mimo dużego środowiska, jest tak mało motoryzacyjnych knajp? Oprócz twojego lokalu nie ma już żadnego innego.
Nie każdego motocyklistę zachęcisz do przyjścia do knajpy tego pokroju, dużo osób nie słucha takiej muzyki jak ja, a wchodząc do Rider’s Pubu zawsze jesteś skazany na słuchanie ciężkiego rocka, metalu, czasami bluesa. Dużo ludzi nie interesuje taki klimat. Błędna jest opinia, że to knajpa tylko dla harleyowców, albo dla tych, którzy jeżdżą chopperami, bo tak nie jest. Motocykl to motocykl, nie ma dla mnie żadnego znaczenia jaki to rodzaj jednośladu, czy przyjedzie gość w czarnej skórze z chromami, czy na sporcie z kolorowymi plastikami, czy na starym komarze. Staram się zachęcać ludzi ogólnie do idei motocyklowej, nie interesują mnie podziały, być może dlatego, że ja jestem człowiekiem starej daty i nie uważam, że właściciel jednego motocykla jest lepszy od innego, bo wychowałem się w miejscu, gdzie każdy motocykl był równy i najlepszy. Rozumiem to, że są ludzie lubiący ścigacze, sportowe ciuchy. Oni będą się lepiej czuć spotykając na winklu czy wychodząc do klubu, co ja jak najbardziej szanuję, a oprócz tego zawsze ich bardzo chętnie ugoszczę, bo nieważne czym jeździsz, ważne, że dzielisz ze mną pasję.
Jak dużo jeździsz i jak daleko?
W tym roku już zrobiłem prawie 3 tys. km, a mamy dopiero luty. Oprócz Skandynawii i Wysp Brytyjskich to zjeździłem całą Europę. Całe Bałkany, Włochy, Lazurowe Wybrzeże, Bawaria… Najdalej dojechałem do Hiszpanii, którą odwiedzam regularnie ze względu na znajomych, którzy wyjechali tam za chlebem.
Wspomniałeś o Bawarii, gdzie regularnie jeździsz na najbardziej hardkorowy zlot motocyklowy na świecie. W dodatku jesteś pierwszą osobą w historii Lublina, która pojechała stąd na Elefantentreffen.
Tak się złożyło, chociaż jak wspomniałem, nie jestem z Lublina. Co do Elefanta, to jest to już legendarny zimowy zlot motocyklowy, organizowany od 59 lat w górach w Bawarii. Dlaczego tak? Żeby było jak najbardziej ciężko i hardkorowo. Mamy za zadanie dojechać tylko motocyklami, bez względu na warunki, śpimy tylko pod namiotami, pieczemy mięso nad ogniskiem, pijemy gorzałkę i gadamy do rana – taki trochę zlot Wikingów. To naprawdę ogromny zlot, rekordem jest 17 tysięcy osób!
Jedziemy tam zimą i wbrew pozorom aura wcale nie jest przeszkodą, wręcz odwrotnie – im trudniej, im zimniej, im więcej śniegu – tym większa satysfakcja, kiedy się dojedzie.
W tym roku pojechałem już po raz czwarty. Tegoroczny zlot był moim najlepszym. W Bawarii była przepiękna zima, jak dojechaliśmy było 20 cm śniegu, pierwszej nocy dopadało kolejne 20 cm. Śnieg towarzyszył nam też na trasie. I o to właśnie chodzi. Jeśli mowa o utrudnieniach, to sól, która była sypana na jezdnię, zepsuła mi wszystko co mogła w elektryce. Ale że Polak potrafi, łatając drutami i trytytkami, to jakoś się udało i świetnie się bawiliśmy.
Ale podczas tych czterech wypraw musiało być też niebezpiecznie, w końcu zima nie sprzyja wyprawom motocyklowym.
Pierwszego roku nie byłem mocno przygotowany i myślałem, że umieram na trasie. Doznałem jakiegoś szoku termicznego, lub czegoś w tym stylu. Było -20 stopni, jechaliśmy 1000 km w jeden dzień, długo nie mogliśmy znaleźć stacji benzynowej, w której moglibyśmy się ogrzać. W momencie, kiedy ja tak długo jechałem na motocyklu, organizm zaczął się bronić. Zrobił sobie, podejrzewam, że to tak właśnie było, taki mały obieg krwi po tułowiu, zasilając najważniejsze ośrodki w organizmie, a ta wyziębiona krew była w kończynach. Kiedy w końcu mogliśmy się zatrzymać i ogrzać, ja cudem zszedłem z motocykla, a wtedy zimna krew z kończyn dotarła do serca, dostałem jakiegoś wstrząsu, że autentycznie myślałem, że umieram. Kazałem już kumplowi przekazać żonie, że ją kocham, ale z czasem zaczęło mi się poprawiać i jakoś się z tego wywinąłem. Później, z roku na rok, już coraz lepiej się przygotowywałem.
I jeżdżąc tak po całej Europie, rzeczywiście czułeś, że jazda motocyklem jest tak bardzo niebezpieczna, jak to się mówi w Polsce?
Jadąc przez Europę nie czuję się zagrożony, tam jest zupełnie inna kultura, ludzie są przyzwyczajeni do jednośladów, motocykl jest z nimi od wielu dekad i jest przy tym lepiej postrzegany niż u nas. W Polsce raz, że motocykli dopiero przybywa. Dwa, że mamy chyba najgorsze drogi do jazdy motocyklem w całej Europie. Potężne koleiny, dziury – w żadnym państwie, w którym byłem, nie spotkałem tak fatalnych nawierzchni. To jest prawdziwe niebezpieczeństwo dla motocyklistów. Trzecim faktem, także niesamowicie dużym, jest to, że ludzie nie są przyzwyczajeni do nich, nie dostrzegają, nie patrzą w lusterka. Skręcają i nie interesuje ich czy coś tam jedzie. Miałem w swoim życiu takich sytuacji dziesiątki, jeśli nie setki, kiedy ktoś chciał mnie nieumyślnie zabić. Tylko dzięki mojemu doświadczeniu uniknąłem wielu niebezpiecznych wypadków. A miałem kilka incydentów, gdzie tłumaczenie osoby, która wymusiła na mnie pierwszeństwo, była taka, że mnie nie widziała, bo jechałem za szybko. Kiedy policja przyjechała na miejsce, szybko stwierdziła, że jechałem prawidłowo. Muszę przyznać, że wraz z biegiem czasu coraz bardziej lękam się jazdy po mieście czy poza miastem, być może dlatego, że jestem bardziej doświadczony i wiem, co może się wydarzyć, obserwując niektórych kierowców. Nie chcę zniechęcać do jazdy motocyklem, chcę tylko zwrócić uwagę na to, że motocyklista musi być maksymalnie skoncentrowany i cały czas uważać.
Nie pomagają też stereotypy…
Niektóre stereotypy dotyczące motocyklistów mnie cieszą. Osoby, które idąc ulicą, widzą logo mojej firmy, w którym jest silnik motocyklowy z czaszką i motocyklistę w skórze i długich piórach, mogą pomyśleć, że w środku jest groźnie. Tym sposobem do naszej knajpy nie przychodzą dresiarze, nie przychodzą dilerzy, nie przychodzą złodzieje, bo się nas boją.
Drugi stereotyp. Babcia przechodzi obok nas i myśli – siedlisko diabła. Woli więc wysłać wnuczkę na dyskotekę, gdzie jest pełno dragów, gdzie się bawią wszyscy lubelscy złodzieje i bandyci, bo tam jest kolorowo i wydaje się fajnie. Tymczasem u mnie nigdy nie było ochroniarza, klienci są naprawdę honorowi, nie mam żadnych problemów, dzięki temu środowisku, które jest wspaniałe. Powiem więcej, na ścianie wisi krzyżyk, co roku organizujemy święta dla najwytrwalszych klientów, dzielimy się opłatkiem, śpiewamy kolędy, czytamy Pismo Święte, przychodzi do nas ksiądz motocyklista. Zawsze jak organizowałem rozpoczęcie sezonu motocyklowego, to nie brakowało na nim mszy świętej w intencji zmarłych motocyklistów i o pomyślny nadchodzący sezon.
Dobrze, że o tym wspomniałeś, bo to kolejny temat, który chciałem poruszyć. Sezon motocyklowy za pasem, do niedawna jego rozpoczęcie w naszym mieście było mocno powiązane z twoim nazwiskiem.
Był rok 2008. Otworzyłem pierwszą knajpę motocyklową w mieście, powiedziałem A, trzeba było powiedzieć B. Nikt w tamtym czasie nie organizował w Lublinie żadnych imprez motocyklowych, więc stwierdziliśmy z żoną, że my to zrobimy. Zorganizowaliśmy rozpoczęcie sezonu co prawda poza Lublinem, dlatego, że miasto nie jest przychylne do tego, żeby ktoś swoją pracą i za swoje pieniądze zrobił jakąkolwiek imprezę. Wszystko odbyło się w Strzeszkowicach Dużych, to co się wtedy działo, przerosło nasze najśmielsze oczekiwania, spodziewaliśmy się, że na paradę przyjedzie ok. 200 motocykli, tymczasem na paradę na trzeciego maja przyjechało ponad tysiąc motocykli! Przejechaliśmy wtedy przez miasto największą dotychczas grupą motocyklową. Wszyscy świetnie się bawili, impreza mistrzostwo świata, wszystko wypaliło, wszystko się zwróciło, było świetnie. Rok później zorganizowałem rozpoczęcie sezonu już w Lublinie nad Zalewem Zemborzyckim i jeszcze przez dwa lata było bardzo fajnie, później pogoda zaczęła nam przeszkadzać. Ostatnia impreza odbyła się w 2012 roku i postanowiłem już więcej jej nie organizować. Dlaczego? Przez ludzi stąd, do których mam trochę żal, wypięli się na naszą imprezę, ponieważ uważali, że jak już się ze mną znają, to nie chcieli płacić za wejście na imprezę, albo oczekiwali, że potraktuję ich jakoś strasznie ulgowo. Sporo osób przyczyniło się do tego, że tej imprezy już nie ma. W dodatku pogoda w kwietniu nie jest idealna, trochę nam aura zaczęła nie dopisywać, a ludzie, niestety, stają się coraz bardziej wygodni i unikają złej pogody. Przykro mi strasznie, bo razem z żoną wkładaliśmy w to kilka miesięcy naszej ciężkiej pracy, własnych pieniędzy. Niektórzy stwierdzili, że oni nie będą wydawać pieniędzy na taką imprezę, bo ona im się po prostu należy. Jest to o tyle przykre, że w ciągu pięciu lat organizowania jedynej imprezy zlotowej w Lublinie, żadna ekipa motocyklowa stąd nie zadzwoniła do mnie z pytaniem: „W czym ci pomóc?”, a dużo z tych ekip dzwoniło z pytaniem o ile taniej ich wpuszczę. Wielu motocyklistów to osoby majętne, a nie było ich stać zapłacić 10 zł za jeden dzień imprezy, gdzie w tej cenie było mnóstwo koncertów, konkursów, szkoleń, pokazów, pełna ochrona, opieka medyczna, a nawet jakieś jedzenie i browarek. Wstyd tym bardziej, że trafiały się osoby, chłopaczki, którzy cudem uzbierali na jakąś starą WSK-ę, albo Simsona i radość mieli w tym, żeby kupić bilet i wjechać na imprezę. Tymczasem za bilet nie chciała zapłacić osoba, siedząca na motocyklu za 100 tys. złotych. Przez to ta impreza umarła. Wiem, że nie spodobają się te słowa wielu ludziom, ale chcę, żeby było znane moje zdanie.
Czy jest szansa, żebyś jeszcze kiedyś zorganizował rozpoczęcie sezonu motocyklowego w Lublinie?
Nie. Już nigdy nie będę chciał zorganizować imprezy, do której będę musiał dokładać tak dużo własnych pieniędzy. Ostatnie dwa zloty spłacałem jeszcze przez kilka następnych lat po imprezie, ponieważ nie chciałem świecić oczami moim kontrahentom. Mam zamiar zorganizować jeszcze tylko taką imprezę, do której nie dołożę ani grosza, do której nikt nie dołoży pieniędzy, chcę zrobić zlot, gdzie nie będzie żadnej organizacji, nie będzie ani osób odpowiedzialnych, ani tych, którym należą się jakieś podziękowania. Muszę tylko znaleźć duży teren z dostępem do drogi i rzeki, żeby rano można było umyć twarz. To będzie taki powrót do moich korzeni, gdzie na zlot każdy przywiózł trochę kiełbasy, parę piw, ktoś miał gitarę, jedna wielka rodzina i pełen luz. O to właśnie powinno chodzić w świecie motocyklistów.
Czy twoja żona nie jest zazdrosna o to, jak bardzo kochasz motocykle?
Nie, absolutnie nie. Powiem więcej, moja żona jest dla mnie najlepszym kompanem w podróżach motocyklowych. Kocha jednoślady tak samo mocno jak ja i gdyby nie ona, to wszystko, o czym rozmawialiśmy, z pewnością nie byłoby możliwe.