Krzysztof Hołowczyc – 3-krotny rajdowy mistrz Polski (lata 1995, 1996, 1999), mistrz Europy w 1997, 3-ktornie zwyciężał też w Rajdzie Polski.
Motór: Czym dla pana jest prędkość? Czy to tylko wartość fizyczna, czy coś więcej?
Krzysztof Hołowczyc: Prędkość to coś, co towarzyszy nam niemal codziennie. Nasze życie ciągle przyspiesza, we wszystkich elementach marzymy o tym, żeby było szybciej, aby szybciej uruchamiał się nasz telefon, aby dana aplikacja wgrywała się szybciej. Nasze życie ciągle przyspiesza i kojarzy nam się niejako z przyjemnością.
Czy wszyscy powinniśmy być objęci tymi samymi ograniczeniami dotyczącymi prędkości?
Krzysztof Hołowczyc: Oczywiście – nieodpowiednia prędkość w nieodpowiednim miejscu generuje bardzo duże ryzyko. Jednak samo ograniczenie tej prędkości nie rozwiązuje problemu. Powinniśmy skupić się na innych aspektach, które faktycznie o tym decydują, a są nimi: edukacja, mądrość i umiejętności. Bo z kompletnie inną prędkością będzie poruszał się zawodnik, który dysponuje super samochodem, może jechać 200 na godzinę po naprawdę trudnej drodze i dalej w pełni kontroluje swoje auto.
A zupełnie co innego, gdy po drodze jedzie pan, nazwijmy go Józio, w aucie, którego jedna opona się trochę kiwa, druga ma bieżnik, ale tylko z jednej strony, a hamulec bierze raz na przednie, potem trochę na tylne. Ale jedzie przepisowo, 50 na godzinę. I teraz porównajmy nie tylko prędkość, ale i inne czynniki. Ustawodawca jednak stara się, żeby i ten naprawdę słaby samochód, prawie nienadający się, jak i ten sprawny i gotowy do szybkiej jazdy, mógł poruszać się na tych samych prawach. I to jest problem, z którym będziemy się borykać przez lata, zanim przyjmiemy zachodni styl używania dróg.
Skoro nie zbyt duża prędkość, to co jeszcze, oprócz słabego stanu pojazdów, jest największą bolączką polskich dróg?
Polityk sobie siedzi i z perspektywy biurka mówi: „Fajnie by było, żebyśmy nie mieli 3800 ofiar śmiertelnych, tylko 2500, nie? Bo byśmy już prześcignęli jakąś Rumunię, czy inne kraje, które są przed nami”. Do tego dołóżmy zadawnione problemy z budową dróg, bo żadna ekipa nie chciała się za to brać i wydawać pieniędzy, a były to bardzo konkretne i potrzebne fundusze. Niestety boom motoryzacyjny, który u nas się pojawił, zwiększył liczbę samochodów, niestety tanich, często mocno używanych, często starych, generujących takie, a nie inne problemy. Dalej, system szkolenia, który jest ciągle dla mnie chory. Bardzo trudny, powiedziałbym nawet wymagający egzamin, ma być tym sitem, które ma spowodować, że my wpuścimy do ruchu tylko dobrych kierowców. A tu bzdura, bo 90% szkół do tej pory szkoli, jak zdać egzamin. Uczy jak zdać egzamin, zamiast nauczyć przyszłych kierowców naprawdę przydatnych umiejętności. Tych problemów jest niestety dużo więcej, np. organizacja ruchu i drogi. To są dla mnie składniki podstawowe, jeżeli je poprawimy, dopiero wtedy poczujemy, że jest bezpiecznie, dopiero wtedy zacznie być normalnie.
Baja Poland FIA CRR World Cup 2015 fot. holek.pl
Motór: Powiedział pan na początku, że prędkość jest źródłem przyjemności w motorsporcie. Mam w pamięci pański wpis z tegorocznej edycji Dakaru o tym, jak zjeżdżał pan z wydmy z Nanim Romą z wciśniętym w podłogę pedałem gazu. Napisał pan wtedy, że dla takich momentów „warto się ścigać, a może nawet zginąć”.
Krzysztof Hołowczyc: Chyba najbardziej kocham rywalizację. Oczywiście, to się wiąże w moim sporcie z prędkością, kto jedzie szybciej, ten wygrywa. Przecież wtedy, zjeżdżając z Nanim z góry, wiadomo było, że kto zjedzie pierwszy, ten będzie bohaterem, a drugi będzie przegranym. Jest taki moment, że nie możesz puścić gazu. To są trudne chwile, bo na koniec oczywiście szef nas wziął na dywanik i powiedział:
„Dwóch idiotów, którzy, jeden drugiemu, chcieli pokazać, kto ma dłuższą fujarę”
To nie jest tak, jak na rajdzie, że masz wszystko opisane i wiesz, co będzie – jedziesz w ciemno. I ja miałem to ogromne szczęście, znalazłem lepszy tor jazdy. Dalej cisnąłem jak szaleniec ponad dwie paczki, a Nani już odpuścił, bo wiedział, że już nie ma szans. I to są oczywiście takie momenty, że na koniec wygrywa ten, kto jest pierwszy na mecie, zawsze o tym pamiętajcie, że oprócz tego, że kocham prędkość, rywalizację i ryzyko, to przez lata w motorsporcie nauczyłem się jednego – najpierw jesteś na mecie, a dopiero potem możesz powiedzieć, że jesteś zwycięzcą. Bo o tych, co najszybciej wchodzą w zakręty, mówi się (tu już będę parafrazował Wiślaka), że wjechał willą, wyjechał kempingiem, no bo wielu wjeżdżało w zakręt najlepiej na świecie. Pewien znany kierowca mówił też: „Wszedłem w ten zakręt nawet lepiej od Bubla”. „No i co dalej?”. „Nie no, już później to nie będę wam opowiadał, dwie godziny kopania, bo śnieg był”. (śmiech)
Czyli kierowca najlepszy nie zawsze jest kierowcą najszybszym?
W wielu dyscyplinach nie ma możliwości bycia wolniejszym i wygranym. Są jednak takie dyscypliny jak rajdy, gdzie jest mnóstwo odcinków specjalnych i musisz mieć strategię. Wystarczy popatrzeć na najlepszych kierowców. Oni wszyscy, tak jak Loeb wcześniej czy teraz Ogier, zawsze coś mają w kieszeni, zawsze te parę procent trzymają na momenty, kiedy można przycisnąć. To ci wielokrotnie ratuje życie.
Powiem szczerze, że jeśli chodzi o rajdy płaskie, to bardzo zmienia się technika jazdy. Widzę to bardzo dobrze ze swojej perspektywy, ponieważ do auta WRC wsiadam raz na rok przy okazji Rajdu Polski. Kiedyś jeden z trenerów powiedział mi: „Kiedy wchodzisz w zakręt i wiesz, że jest za szybko, każde puszczenie gazu to na pewno zakończona sprawa. Jeżeli trzymasz gaz, możesz jeszcze z tego wyjść”. Dzisiaj to jest już standard. Chłopaki wchodzą w zakręt i, trzymając gaz, idą w ciemno, bo wiedzą, że dzięki trakcji, aerodynamice samochodu i tak z tego wyjdą. Co roku te samochody są odrobinę szybsze, co roku sprawniejsze.
Są też niestety i coraz droższe, samochód rajdowy kosztuje 300 tysięcy euro. Więc albo jesteś bardzo bogaty, parę osób w Polsce może sobie na to pozwolić prywatnie, albo próbujesz namówić sponsorów, którzy przestają się tym zajmować, bo nie ma zainteresowania na poziomie narodowym. Kiedyś rajdy były bardziej popularne. Pamiętam, jak jeździliśmy jeszcze z Wiślakiem, cały naród czekał na kolejne nasze starty, w napięciu, czy uda nam się wywalczyć mistrzostwo Europy. Później był świetny czas Kubicy, kiedy się sprzedawał, bo był naszym człowiekiem w Formule 1, cała Polska tym żyła. W tym momencie tylko Kajetan jest w stanie zarazić Polaków na nowo motorsportem. Jest bardzo dobrym kierowcą, świetnie jedzie i modlę się, żeby teraz zdobył mistrzostwo Europy, bo znowu byśmy mogli na chwilę coś zrobić, ale już nigdy takiego zainteresowania nie wybudujemy. I to jest wielki problem, który polski motorsport trzyma na, niestety, niskim poziomie.
MOTORSPORT – DAKAR PERU CHILE ARGENTINA 2013 – STAGE 3 / ETAPE 3 – PISCO (PER) TO NAZCA (PER) – 07/01/2013 – PHOTO : ERIC VARGIOLU
Motór: Jak zmienili się kierowcy rajdowi na przestrzeni tych lat, od kiedy pan się ściga?
Hołek: Będę niepopularny, ale niestety jak obserwuję nowożytnych zawodników-mistrzów, to skończyła się charyzma, to są chłopcy z PlayStation, to są chłopcy, którzy fenomenalnie obsługują urządzenie. Wierzą w nieśmiertelność, bo to jest ten element podstawowy i perfekcyjnie obsługują sprzęt. Kiedyś musiałeś się nieźle siłować, żeby samochodem na takim zawieszeniu, który nie skręca, wyskoczyć w powietrze, lecieć 30, 40 metrów, spadać na trzy razy, pach, pach, pach i dopiero się można było złożyć do zakrętu. To było na granicy przełamania swojego strachu, lęku, przechodziłeś katorgi wewnątrz siebie, żeby coś takiego zrobić. A teraz chłopak wylatuje w powietrze, leci, obraca go, a tu magnesik ściąga go na dół, prostuje i lecisz dalej – takie są doskonałe zawieszenia, dyfry, że goście przekraczają granice, które są już nieprzekraczalne wydaje się fizycznie. I oczywiście są to nowożytni kierowcy i oni wykorzystują ten sprzęt, ale kiedyś samochody były bardziej narowiste. Kiedyś w lesie stałeś i nadjeżdżało WRC czy wcześniej jeszcze A grupa, ziemia drżała, ludzie już czekali. „Jezus, co to będzie?”, nagle wylatywało to w powietrze, ryk, huk, płomienie, naprawdę się działo, kamienie leciały, ludzie uciekali, no bo wyglądało, że gość musi zginąć, a ten zawsze się jakoś wyratował, poleciał dalej. Teraz? Wrrrr, wrrrr, poleciało. Nawet nie widzisz tej prędkości, mimo że ona jest większa. Ta dynamika czasów Kankkunena, Mäkinena, tych samochodów, no była fenomenalna. Ja się z tym zgadzam, bo przez te lata sam to przeżywałem.
Motór: Skoro już jesteśmy przy tym, co się dzieje podczas rajdu w czasie jazdy, to też kiedyś pan mówił w jednym z wywiadów, że kiedy jedzie, to umysł oddziela się od tego, co się dzieje na zewnątrz, przetwarza wszystko jakby trochę wolniej. Że ma pan wówczas chwilę, aby spojrzeć, jak pomalowany jest płot, jak są ludzie ubrani…
Krzysztof Hołowczyc: Oczywiście, to jest tak zwany stan flow, w którym masz coraz więcej czasu na to, co się wokół ciebie dzieje. Ta rzeczywistość napiera na ciebie z każdego metra, no to przecież leci 160 km/h, a ty masz na wszystko czas. Głowa nie odbiera tego zakrętu, który jest tu, tylko to, co może odczytać. To jest niesamowite, że dzięki temu nie myśli się tak o ryzyku. Nie skupiam się na tym, aby przymierzyć się do zakrętu, a na tym, jaka będzie trajektoria lotu tego samochodu już niekontrolowanego i gdzie on będzie uderzał.
Motór: Mówiliśmy o wielu zmianach: zmieniają się samochody, ludzie się zmieniają, jak się zmienił na przestrzeni tych lat w motorsporcie Krzysztof Hołowczyc?
Krzysztof Hołowczyc: Stał się bardziej ludzki, od takiego gościa, który za wszelką cenę chciał zwyciężyć i można powiedzieć szedł po trupach. Zacząłem zauważać innych, szanować zawodników, szanować życie, bo to też przychodzi z czasem. Nie mam poczucia, że coś muszę. To jest cudowne uczucie, wiesz, przyjeżdżam sobie na rajd, tak jak teraz jechałem Rajd Polski, wiedziałem, że nie mam szans w WRC 2 z tymi młodymi wilkami, ale wiedziałem, że będę miał ogromna frajdę. Kibice witali mnie niemalże chlebem i solą. I to jest dopiero uczucie, myślisz, ja jestem fefnasty, nikt by nawet nie spojrzał na takiego frajera, który jest fefnasty, a ludzie: „Pamięta pan, panie Krzyśku, jak Celicą u nas szedł pan pod górę? Ja do końca życia tego nie zapomnę”(śmiech). To są te rzeczy, które gdzieś wracają.
Wracając do pytania, to było moje wielkie przepoczwarzenie z takiego zawodnika bezwzględnego, dążącego do sukcesu, do człowieka, który kocha to, co robi. Wiem, że na przykład w Cross Country jestem teraz na topie, w pierwszej piątce, jak nie trójce, zawodników, ale wiem, że to jest moment, kiedy trzeba powiedzieć dość. To jest moment, w którym trzeba oficjalnie powiedzieć „kończę”, bo poza zwycięstwem w Dakarze, wszystko osiągnąłem. Zdobyłem Puchar Świata Baja, Cross Country, czyli ten, gdzie jeździliśmy po całym świecie, mnóstwo rajdów wygrałem, tych trudnych także i oczywiście brakuje mi wygrania Dakaru, ale też mam świadomość, że nie można pewnych rzeczy przekroczyć. Jestem już tak połamany, mówię o kościach, tu kręgosłup, tam jakieś barki wypadające, ja tylko wyglądam tak dobrze, że to wszystko działa, bo bardzo dużo ludzi pracuje nade mną. Trzeba sobie zdawać z tego sprawę, żeby ze sceny zejść w odpowiednim momencie, tak jak w rajdach, jeżdżę dla przyjemności i mówię kibicom: „Nie oczekujcie, bo nic wielkiego nie zrobię”. Nie chciałbym być takim gościem, który próbuje za wszelką cenę jeszcze raz powstać. Nie da się, trzeba mieć też szacunek do samego siebie, że w pewnym momencie nie można pewnych granic przekroczyć.
Motór: Nie będzie kolejnego Dakaru?
Krzysztof Hołowczyc: Nie, na Baja Poland będzie takie moje pożegnanie z X-Raidem. Zastąpi mnie Hirvonen. Miko zrobił pięć tysięcy kilometrów, ja dostałem wolne, nie pojechałem do Maroko. Jestem teraz w super formie fizycznej, bo to jest strasznie ciężka harówa. Te dziesięć lat, a ostatnie pięć w X-Raidzie, jako fabryczny kierowca, to były lata, w których startowaliśmy o 6:30 rano, a kończyliśmy o 22 w Maroko, gdzie robiłem 800, 900 kilometrów dziennie, a Maroko jest tak męczące, że jak wychodzisz z samochodu, to tylko od razu na stół, pani od fizjoterapii ustawia, a osteopata z grubsza sprawia, żebyś wyglądał podobnie do siebie.
Teraz chciałbym poczuć trochę tej satysfakcji z tego, co osiągnąłem. Zawsze pięknie moja żona mówi: „Pamiętaj, jak jedziesz na ten rajd, to nikomu niczego nie udowadniaj. Ludzie znają cię, wiedzą, co osiągnąłeś, zrób to dla siebie, rób to dla przyjemności”. I to jak mnie kibice potraktowali w tym roku na Rajdzie Polski, jak śpiewali piosenki, ja nic nie robiłem sportowo, a wokół naszego stanowiska stali ludzie i krzyczeli „Hołek”, a ja im mówię: „Przepraszam was za to, że jadę tak wolno, że nie jestem w stanie złapać tej prędkości, bo wiecie, ja to czuje, ja jestem sportowcem i bardzo ciężko mi to przeżywać, że jestem fefnasty”, a ci ludzie: „Pan może nawet na wstecznym jechać, my i tak będziemy tutaj dla pana przychodzić”. I to jest takie budujące, świadczy to o tym, że udało mi się w poprzednich latach coś osiągnąć.
Motór: I co dalej? Czy możemy spodziewać się pana w jakiejś nowej serii?
Hołek: Rally Cross, chcę na koniec poczuć trochę frajdy, bezpośredniej rywalizacji. Wielkie koło zatoczyłem, wracam do tego samego miejsca, tylko w trochę większych zabawkach, bo zacząłem od gokartów, gdzie jedziesz w tłumie i gdzie cały czas wszystko się dzieje w ułamku sekundy, a na torze rally crossowym siedzę w rajdówce, a to jest jakby rajdówka marzeń, bo jak coś ma 600 koni, przyśpiesza poniżej dwóch sekund do stówki, to nic tak nie startuje, nawet F1. Na razie muszę złapać rytm, ogarnąć się, zobaczyć, na czym to polega. Robię takie wielkie koło i myślę, że ten Rally Cross to będzie taka miła emerytura. Jak obserwuję te małe autobusiki, one stoją, my w nich siedzimy, czekamy, pijemy kawkę, no to wyścig, dwie minutki, wracasz i znowu sobie siedzisz. Kompletnie relaksujący sport. Oczywiście przyjdzie moment, że trzeba się będzie ścigać naprawdę, daj Boże, że z Solbergiem, ale przynajmniej dwa lata muszę poświęcić na to, żeby złapać rytm, żeby wiedzieć, na czym dyscyplina polega, bo oczywiście jak coś robię, to chciałbym to robić jak najlepiej, ale mam dużo pokory, przez lata się nauczyłem, że chcieć to jeszcze nie wszystko.
Motór: Ale jak pan powiedział na samym początku, że w mniej niż dwie sekundy przyśpiesza, to największy błysk był w pana oku, więc ta prędkość jednak cały czas rajcuje.
Krzysztof Hołowczyc: (śmiech) Jak gdzieś tam sobie pojadę, w cudzysłowie, na niemiecką autostradę i zobaczę trójkę z przodu, to zawsze się śmieje oko, bo widzi, że to jest przyjemne. Lubię prędkość, to poczucie takiego panowania nad rzeczami,
w których niewiele osób ma takie poczucie, bo jest bardzo dużo ludzi w motorsporcie, którzy nie znają ryzyka.
Motór: Kiedyś jeden z kibiców mówił, że ceni wśród kierowców rajdowych to, że panują nad samochodami, jakby panowali nad innymi ludźmi. Czują tę maszynę, potrafią nią sterować i dokonują niesamowitych rzeczy.
Krzysztof Hołowczyc: Dużo w tym racji, ja na przykład rozmawiam z samochodem, ja go czuję, jak już poznam dobrze auto, jak już jestem w nim, to każdy element jest przedłużeniem mnie. Przy panowaniu perfekcyjnym znasz swój samochód na pamięć.
Motór: I jakie są pana sympatie, jeśli chodzi o samochody?
Krzysztof Hołowczyc: Jeśli chodzi o skończenie samochodu, o taki perfekcjonizm, to Porsche. Wsiadasz i mówisz: „Kurczę, to zrobili dla mnie, to jest niemożliwe, że ktoś to tak wymyślił”. Jeżeli chodzi o brutalność przeniesienia mocy na drogę i taki perfekcjonizm to dla mnie GTR jest samochodem niewyobrażalnym. A w przeszłości Subaraki były taką moją krwią. Samochody, które poznałem po Toyocie Celice, która była moim pierwszym autem. Potem przesiadłem się do Subaru i pamiętam jak dziś, jak wlazłem do kanału z chłopakami, to tam takie cieniutkie druciki, przewodziki, to mówiliśmy z chłopakami, że się wpierdzieliliśmy. Wzięliśmy po cichu do lasu na hopę, mówimy, wyskoczymy, zobaczymy, jak się rozkraczy. Wiesz – jeden skok, drugi, trzeci, a samochód to przyjmuje, wtedy to zawieszenie wyprzedzało inne. Mam ogromny sentyment do Subaru. Teraz kupiłem sobie w Japonii dwudrzwiówkę, taką, jak kiedyś za mistrzostwa Europy dostałem od Japończyków, czarnego Type RA. Piękne STI.
Motór: Mówimy o japońskiej technologii, a przecież zaczynał pan od dużego Fiata…
Krzysztof Hołowczyc: Tak, to były słynne ołowiane samochody, bo co gazu dałeś, to wszystko się potrafiło urwać. To było ciężkie przeżycie. Później, jak zaznałem normalnych samochodów, to zdawałem sobie sprawę, jak wiele czasu straciłem na te auta. Byłem ostatnim kierowcą FSO Sport, ja tam gasiłem światło, ja tam byłem ostatnim, który miał kontrakt, także śmieję się zawsze, że pamiętam te czasy, kiedy dostawałem Poloneza 1.5 Turbo, takim samochodem mocno przesadzonym, jeśli chodzi o moce w porównaniu zresztą. Oczywiście miałem to szczęście, że zaczynałem od dużego Fiata, a nie od Malucha, bo tam to było jeszcze straszniejsze urządzenie…
Motór: Wracając do Dakaru, pan nie pojedzie, ale nasz lubelski reprezentant, Kuba Piątek, już się przygotowuje do najbliższej edycji. Dużo dobrego o panu powiedział, m.in. to, że udzielił mu pan kilku cennych rad.
Krzysztof Hołowczyc: Kuba jest fajny, od razu widzisz, czy gość ma jaja czy nie, czy to jest fajny chłopak czy nie. Ja też bardzo trzymam kciuki za Kubę i też mam nadzieję, że jakiś wynik dla polskiego motocyklisty się pojawi, bo chłopak ma determinację, dużo trenuje i ma to coś, co powinien mieć każdy dakarowiec. W Dakarze bardzo ważne jest, żeby nie skupiać się na danym zakręcie i na danym odcinku specjalnym, tylko na tym, co będzie dalej. Kuba już umie patrzeć na to w ten sposób. Należy pamiętać, że podczas tego najtrudniejszego rajdu świata ważna jest także szybkość. Skończyły się czasy, że gdy ktoś tam grzeczniutko popierdywał, to mógł przyjechać w okolicach 15 miejsca. Teraz, żeby wjechać do dziesiątki, a już nie mówię o piątce, trzeba po prostu nieźle zasuwać, a do tego mieć strategię. Trzymam kciuki za Kubę.
Motór: Czy w domu też jest pan mistrzem świata Cross Country, z podium Dakaru wraca w glorii chwały?
Krzysztof Hołowczyc: To pytanie musisz zadać mojej żonie! (śmiech). Często od niej słyszę:
„Ty, gwiazda, teraz już w domu jesteś, tutaj nie ma oklasków. Zapierdzielaj, żarówki wymienić, pralkę naprawić”.
Zawsze moje córki mówią, że tata potrafi wszystko zrobić, więc tata stara się zachować tę pozycję w domu. Lubię wracać do swojego domu, tu jest prawdziwe życie. Cieszę się, że nigdy się nie pogubiłem. Były w moim życiu takie chwile, gdy otaczał mnie kordon ochroniarzy, ludzie z flamastrami w rękach krzyczeli, bo każdy chciał mieć autograf Hołka, dotknąć mnie, co było już trochę przesadą. Wydaje mi się, że udało mi się nie przegapić ważnych rzeczy i mówię to z perspektywy dorosłego faceta, który sporo przeżył, że nie zgubiłem tych ważnych chwil w moim życiu, że mam fajne dzieci, mam po co żyć. Ten świat, który jest wielką bańką u sportowców, nagle pryska i mówią: „Ja nie mam nic, nie mam pozycji, nie mam za co żyć”. Jestem gościem, który jest spełniony, spokojny.
Motór: Mówił pan, czego pan nie żałuje, a czego pan żałuje przez te lata kariery?
Krzysztof Hołowczyc: Żałuję momentu, kiedy Prodrive zaproponował mi, bym był kierowcą testowym i podpisał dwuletni kontrakt, żebym pracował dla nich, żebym tam siedział i jeździł, bo to był moment, kiedy mogłem zostać w kolejnych latach mistrzem świata. Byłem na tyle szybki i dobry, a oni dobrze o tym wiedzieli.
Motór: Na koniec chciałem zapytać, co jest taką największą przyjemnością w momencie, kiedy jest pan za fajerą, prowadzi, widzi tych ludzi, tę trasę i czuje te przeciążenia, czy jest to może świadomość, że w pewnym momencie zostawi pan piękną kartę historii.
Krzysztof Hołowczyc: Ja jestem tego typu gościem, że to wszystko na razie jest w kartonach poukładane, trofea gdzieś w piwnicach, poupychane na półkach, do domu nic nie wnosimy. Na górze są tylko trzy: za trzecie miejsce w Dakarze, za Puchar Świata i mistrzostwo Europy. Czekam na moment jak już osiądę tak naprawdę, wnuki posadzę, bujany fotel sobie zrobię i zacznę im opowiadać, jak to dziadek rajdował. Ale jeszcze nie czas na to. Dla mnie poczucie sukcesu pojawia się w zupełnie innym momencie, to, że otwieram szampana, to, że dzielę się z kibicami, to jest moment takiej radości zewnętrznej. Ta prawdziwa moja radość pojawia się w kompletnie innych miejscach. Za dwa, trzy, pięć dni, kiedy jadę sobie gdzieś i mam ten moment refleksji i myślę sobie, że zrobiliśmy kawał dobrej roboty. Ja też mam świadomość sportu zespołowego, nie funkcjonuję bez moich mechaników, bez pilota, bez tej całej grupy ludzi, bo to nie jest sport indywidualny, jak niektórzy myślą, jest bardzo zespołowy.
Motór: W jaki sposób wygrał pan to wszystko? Dzięki prędkości?
Krzysztof Hołowczyc: Dzięki rodzinie. Dzięki żonie. Gdybym nie miał tej kobiety, na pewno byłbym w innym miejscu. Może coś zrobiłbym innego, może gdzieś bym był mistrzem świata WRC, ale byłbym innym człowiekiem. Innym, jakimś smutnym, gdzieś zagonionym, dającym świadectwo, jakim to byłem świetnym gościem, plastikowym, sztucznym. Bardzo wielu widzę sportowców, którzy są zachłyśnięci – „Ale kiedyś to ja byłem…” i żyją tą przeszłością. Ja żyję teraźniejszością. To jeszcze zrobię, to jest fajne, może mi się uda, może nie. Jak gdyby mam do tego taki stosunek, że cieszy mnie, jak rano wstaję i promyczek słońca wchodzi do domu, proste rzeczy. To jest taka nauka życia, której nigdzie się nie zazna, bo ludzie często myślą: „Idę, jestem na górze, mam wszystkich frajerów, mam dom, helikoptery, wszystko”, a w środku nic, nic nie mają, są nieszczęśliwi i nagle, jak te przedmioty przestają cię bawić, to nie masz nic. I szukasz wtedy jakiegoś ukojenia w różnych bardzo dziwnych rzeczach. Od białych proszków do alkoholu, do innych nieciekawych rzeczy, a życie jest gdzie indziej. Właśnie w tych momentach, kiedy promyczek wchodzi i można zwykłe śniadanie zjeść i cieszyć się tym, że jest jakiś gwar, dzieciaki. Ja przynajmniej z tego czerpię bardzo wiele. Z takim prostym życiem jestem szczęśliwym gościem, jeżdżę sobie na motorówce, zaraz wsiądę na skuter wodny, z chłopakami się pościgam. Ciągle tu rządzę na jeziorze, jeśli chodzi o czas na bojkach, to nikt mi nie podskoczy… (śmiech)
Krzysztof Hołowczyc | Hołek – wywiad opublikowany w 10 numerze Magazynu Motór.
POPRZEDNI
NASTĘPNY
Krzysztof Hołowczyc – 3-krotny rajdowy mistrz Polski (lata 1995, 1996, 1999), mistrz Europy w 1997, 3-ktornie zwyciężał też w Rajdzie Polski.
Motór: Czym dla pana jest prędkość? Czy to tylko wartość fizyczna, czy coś więcej?
Krzysztof Hołowczyc: Prędkość to coś, co towarzyszy nam niemal codziennie. Nasze życie ciągle przyspiesza, we wszystkich elementach marzymy o tym, żeby było szybciej, aby szybciej uruchamiał się nasz telefon, aby dana aplikacja wgrywała się szybciej. Nasze życie ciągle przyspiesza i kojarzy nam się niejako z przyjemnością.
Czy wszyscy powinniśmy być objęci tymi samymi ograniczeniami dotyczącymi prędkości?
Krzysztof Hołowczyc: Oczywiście – nieodpowiednia prędkość w nieodpowiednim miejscu generuje bardzo duże ryzyko. Jednak samo ograniczenie tej prędkości nie rozwiązuje problemu. Powinniśmy skupić się na innych aspektach, które faktycznie o tym decydują, a są nimi: edukacja, mądrość i umiejętności. Bo z kompletnie inną prędkością będzie poruszał się zawodnik, który dysponuje super samochodem, może jechać 200 na godzinę po naprawdę trudnej drodze i dalej w pełni kontroluje swoje auto.
A zupełnie co innego, gdy po drodze jedzie pan, nazwijmy go Józio, w aucie, którego jedna opona się trochę kiwa, druga ma bieżnik, ale tylko z jednej strony, a hamulec bierze raz na przednie, potem trochę na tylne. Ale jedzie przepisowo, 50 na godzinę. I teraz porównajmy nie tylko prędkość, ale i inne czynniki. Ustawodawca jednak stara się, żeby i ten naprawdę słaby samochód, prawie nienadający się, jak i ten sprawny i gotowy do szybkiej jazdy, mógł poruszać się na tych samych prawach. I to jest problem, z którym będziemy się borykać przez lata, zanim przyjmiemy zachodni styl używania dróg.
Skoro nie zbyt duża prędkość, to co jeszcze, oprócz słabego stanu pojazdów, jest największą bolączką polskich dróg?
Polityk sobie siedzi i z perspektywy biurka mówi: „Fajnie by było, żebyśmy nie mieli 3800 ofiar śmiertelnych, tylko 2500, nie? Bo byśmy już prześcignęli jakąś Rumunię, czy inne kraje, które są przed nami”. Do tego dołóżmy zadawnione problemy z budową dróg, bo żadna ekipa nie chciała się za to brać i wydawać pieniędzy, a były to bardzo konkretne i potrzebne fundusze. Niestety boom motoryzacyjny, który u nas się pojawił, zwiększył liczbę samochodów, niestety tanich, często mocno używanych, często starych, generujących takie, a nie inne problemy. Dalej, system szkolenia, który jest ciągle dla mnie chory. Bardzo trudny, powiedziałbym nawet wymagający egzamin, ma być tym sitem, które ma spowodować, że my wpuścimy do ruchu tylko dobrych kierowców. A tu bzdura, bo 90% szkół do tej pory szkoli, jak zdać egzamin. Uczy jak zdać egzamin, zamiast nauczyć przyszłych kierowców naprawdę przydatnych umiejętności. Tych problemów jest niestety dużo więcej, np. organizacja ruchu i drogi. To są dla mnie składniki podstawowe, jeżeli je poprawimy, dopiero wtedy poczujemy, że jest bezpiecznie, dopiero wtedy zacznie być normalnie.
Baja Poland FIA CRR World Cup 2015 fot. holek.pl
Motór: Powiedział pan na początku, że prędkość jest źródłem przyjemności w motorsporcie. Mam w pamięci pański wpis z tegorocznej edycji Dakaru o tym, jak zjeżdżał pan z wydmy z Nanim Romą z wciśniętym w podłogę pedałem gazu. Napisał pan wtedy, że dla takich momentów „warto się ścigać, a może nawet zginąć”.
Krzysztof Hołowczyc: Chyba najbardziej kocham rywalizację. Oczywiście, to się wiąże w moim sporcie z prędkością, kto jedzie szybciej, ten wygrywa. Przecież wtedy, zjeżdżając z Nanim z góry, wiadomo było, że kto zjedzie pierwszy, ten będzie bohaterem, a drugi będzie przegranym. Jest taki moment, że nie możesz puścić gazu. To są trudne chwile, bo na koniec oczywiście szef nas wziął na dywanik i powiedział:
„Dwóch idiotów, którzy, jeden drugiemu, chcieli pokazać, kto ma dłuższą fujarę”
To nie jest tak, jak na rajdzie, że masz wszystko opisane i wiesz, co będzie – jedziesz w ciemno. I ja miałem to ogromne szczęście, znalazłem lepszy tor jazdy. Dalej cisnąłem jak szaleniec ponad dwie paczki, a Nani już odpuścił, bo wiedział, że już nie ma szans. I to są oczywiście takie momenty, że na koniec wygrywa ten, kto jest pierwszy na mecie, zawsze o tym pamiętajcie, że oprócz tego, że kocham prędkość, rywalizację i ryzyko, to przez lata w motorsporcie nauczyłem się jednego – najpierw jesteś na mecie, a dopiero potem możesz powiedzieć, że jesteś zwycięzcą. Bo o tych, co najszybciej wchodzą w zakręty, mówi się (tu już będę parafrazował Wiślaka), że wjechał willą, wyjechał kempingiem, no bo wielu wjeżdżało w zakręt najlepiej na świecie. Pewien znany kierowca mówił też: „Wszedłem w ten zakręt nawet lepiej od Bubla”. „No i co dalej?”. „Nie no, już później to nie będę wam opowiadał, dwie godziny kopania, bo śnieg był”. (śmiech)
Czyli kierowca najlepszy nie zawsze jest kierowcą najszybszym?
W wielu dyscyplinach nie ma możliwości bycia wolniejszym i wygranym. Są jednak takie dyscypliny jak rajdy, gdzie jest mnóstwo odcinków specjalnych i musisz mieć strategię. Wystarczy popatrzeć na najlepszych kierowców. Oni wszyscy, tak jak Loeb wcześniej czy teraz Ogier, zawsze coś mają w kieszeni, zawsze te parę procent trzymają na momenty, kiedy można przycisnąć. To ci wielokrotnie ratuje życie.
Powiem szczerze, że jeśli chodzi o rajdy płaskie, to bardzo zmienia się technika jazdy. Widzę to bardzo dobrze ze swojej perspektywy, ponieważ do auta WRC wsiadam raz na rok przy okazji Rajdu Polski. Kiedyś jeden z trenerów powiedział mi: „Kiedy wchodzisz w zakręt i wiesz, że jest za szybko, każde puszczenie gazu to na pewno zakończona sprawa. Jeżeli trzymasz gaz, możesz jeszcze z tego wyjść”. Dzisiaj to jest już standard. Chłopaki wchodzą w zakręt i, trzymając gaz, idą w ciemno, bo wiedzą, że dzięki trakcji, aerodynamice samochodu i tak z tego wyjdą. Co roku te samochody są odrobinę szybsze, co roku sprawniejsze.
Są też niestety i coraz droższe, samochód rajdowy kosztuje 300 tysięcy euro. Więc albo jesteś bardzo bogaty, parę osób w Polsce może sobie na to pozwolić prywatnie, albo próbujesz namówić sponsorów, którzy przestają się tym zajmować, bo nie ma zainteresowania na poziomie narodowym. Kiedyś rajdy były bardziej popularne. Pamiętam, jak jeździliśmy jeszcze z Wiślakiem, cały naród czekał na kolejne nasze starty, w napięciu, czy uda nam się wywalczyć mistrzostwo Europy. Później był świetny czas Kubicy, kiedy się sprzedawał, bo był naszym człowiekiem w Formule 1, cała Polska tym żyła. W tym momencie tylko Kajetan jest w stanie zarazić Polaków na nowo motorsportem. Jest bardzo dobrym kierowcą, świetnie jedzie i modlę się, żeby teraz zdobył mistrzostwo Europy, bo znowu byśmy mogli na chwilę coś zrobić, ale już nigdy takiego zainteresowania nie wybudujemy. I to jest wielki problem, który polski motorsport trzyma na, niestety, niskim poziomie.
MOTORSPORT – DAKAR PERU CHILE ARGENTINA 2013 – STAGE 3 / ETAPE 3 – PISCO (PER) TO NAZCA (PER) – 07/01/2013 – PHOTO : ERIC VARGIOLU
Motór: Jak zmienili się kierowcy rajdowi na przestrzeni tych lat, od kiedy pan się ściga?
Hołek: Będę niepopularny, ale niestety jak obserwuję nowożytnych zawodników-mistrzów, to skończyła się charyzma, to są chłopcy z PlayStation, to są chłopcy, którzy fenomenalnie obsługują urządzenie. Wierzą w nieśmiertelność, bo to jest ten element podstawowy i perfekcyjnie obsługują sprzęt. Kiedyś musiałeś się nieźle siłować, żeby samochodem na takim zawieszeniu, który nie skręca, wyskoczyć w powietrze, lecieć 30, 40 metrów, spadać na trzy razy, pach, pach, pach i dopiero się można było złożyć do zakrętu. To było na granicy przełamania swojego strachu, lęku, przechodziłeś katorgi wewnątrz siebie, żeby coś takiego zrobić. A teraz chłopak wylatuje w powietrze, leci, obraca go, a tu magnesik ściąga go na dół, prostuje i lecisz dalej – takie są doskonałe zawieszenia, dyfry, że goście przekraczają granice, które są już nieprzekraczalne wydaje się fizycznie. I oczywiście są to nowożytni kierowcy i oni wykorzystują ten sprzęt, ale kiedyś samochody były bardziej narowiste. Kiedyś w lesie stałeś i nadjeżdżało WRC czy wcześniej jeszcze A grupa, ziemia drżała, ludzie już czekali. „Jezus, co to będzie?”, nagle wylatywało to w powietrze, ryk, huk, płomienie, naprawdę się działo, kamienie leciały, ludzie uciekali, no bo wyglądało, że gość musi zginąć, a ten zawsze się jakoś wyratował, poleciał dalej. Teraz? Wrrrr, wrrrr, poleciało. Nawet nie widzisz tej prędkości, mimo że ona jest większa. Ta dynamika czasów Kankkunena, Mäkinena, tych samochodów, no była fenomenalna. Ja się z tym zgadzam, bo przez te lata sam to przeżywałem.
Motór: Skoro już jesteśmy przy tym, co się dzieje podczas rajdu w czasie jazdy, to też kiedyś pan mówił w jednym z wywiadów, że kiedy jedzie, to umysł oddziela się od tego, co się dzieje na zewnątrz, przetwarza wszystko jakby trochę wolniej. Że ma pan wówczas chwilę, aby spojrzeć, jak pomalowany jest płot, jak są ludzie ubrani…
Krzysztof Hołowczyc: Oczywiście, to jest tak zwany stan flow, w którym masz coraz więcej czasu na to, co się wokół ciebie dzieje. Ta rzeczywistość napiera na ciebie z każdego metra, no to przecież leci 160 km/h, a ty masz na wszystko czas. Głowa nie odbiera tego zakrętu, który jest tu, tylko to, co może odczytać. To jest niesamowite, że dzięki temu nie myśli się tak o ryzyku. Nie skupiam się na tym, aby przymierzyć się do zakrętu, a na tym, jaka będzie trajektoria lotu tego samochodu już niekontrolowanego i gdzie on będzie uderzał.
Motór: Mówiliśmy o wielu zmianach: zmieniają się samochody, ludzie się zmieniają, jak się zmienił na przestrzeni tych lat w motorsporcie Krzysztof Hołowczyc?
Krzysztof Hołowczyc: Stał się bardziej ludzki, od takiego gościa, który za wszelką cenę chciał zwyciężyć i można powiedzieć szedł po trupach. Zacząłem zauważać innych, szanować zawodników, szanować życie, bo to też przychodzi z czasem. Nie mam poczucia, że coś muszę. To jest cudowne uczucie, wiesz, przyjeżdżam sobie na rajd, tak jak teraz jechałem Rajd Polski, wiedziałem, że nie mam szans w WRC 2 z tymi młodymi wilkami, ale wiedziałem, że będę miał ogromna frajdę. Kibice witali mnie niemalże chlebem i solą. I to jest dopiero uczucie, myślisz, ja jestem fefnasty, nikt by nawet nie spojrzał na takiego frajera, który jest fefnasty, a ludzie: „Pamięta pan, panie Krzyśku, jak Celicą u nas szedł pan pod górę? Ja do końca życia tego nie zapomnę”(śmiech). To są te rzeczy, które gdzieś wracają.
Wracając do pytania, to było moje wielkie przepoczwarzenie z takiego zawodnika bezwzględnego, dążącego do sukcesu, do człowieka, który kocha to, co robi. Wiem, że na przykład w Cross Country jestem teraz na topie, w pierwszej piątce, jak nie trójce, zawodników, ale wiem, że to jest moment, kiedy trzeba powiedzieć dość. To jest moment, w którym trzeba oficjalnie powiedzieć „kończę”, bo poza zwycięstwem w Dakarze, wszystko osiągnąłem. Zdobyłem Puchar Świata Baja, Cross Country, czyli ten, gdzie jeździliśmy po całym świecie, mnóstwo rajdów wygrałem, tych trudnych także i oczywiście brakuje mi wygrania Dakaru, ale też mam świadomość, że nie można pewnych rzeczy przekroczyć. Jestem już tak połamany, mówię o kościach, tu kręgosłup, tam jakieś barki wypadające, ja tylko wyglądam tak dobrze, że to wszystko działa, bo bardzo dużo ludzi pracuje nade mną. Trzeba sobie zdawać z tego sprawę, żeby ze sceny zejść w odpowiednim momencie, tak jak w rajdach, jeżdżę dla przyjemności i mówię kibicom: „Nie oczekujcie, bo nic wielkiego nie zrobię”. Nie chciałbym być takim gościem, który próbuje za wszelką cenę jeszcze raz powstać. Nie da się, trzeba mieć też szacunek do samego siebie, że w pewnym momencie nie można pewnych granic przekroczyć.
Motór: Nie będzie kolejnego Dakaru?
Krzysztof Hołowczyc: Nie, na Baja Poland będzie takie moje pożegnanie z X-Raidem. Zastąpi mnie Hirvonen. Miko zrobił pięć tysięcy kilometrów, ja dostałem wolne, nie pojechałem do Maroko. Jestem teraz w super formie fizycznej, bo to jest strasznie ciężka harówa. Te dziesięć lat, a ostatnie pięć w X-Raidzie, jako fabryczny kierowca, to były lata, w których startowaliśmy o 6:30 rano, a kończyliśmy o 22 w Maroko, gdzie robiłem 800, 900 kilometrów dziennie, a Maroko jest tak męczące, że jak wychodzisz z samochodu, to tylko od razu na stół, pani od fizjoterapii ustawia, a osteopata z grubsza sprawia, żebyś wyglądał podobnie do siebie.
Teraz chciałbym poczuć trochę tej satysfakcji z tego, co osiągnąłem. Zawsze pięknie moja żona mówi: „Pamiętaj, jak jedziesz na ten rajd, to nikomu niczego nie udowadniaj. Ludzie znają cię, wiedzą, co osiągnąłeś, zrób to dla siebie, rób to dla przyjemności”. I to jak mnie kibice potraktowali w tym roku na Rajdzie Polski, jak śpiewali piosenki, ja nic nie robiłem sportowo, a wokół naszego stanowiska stali ludzie i krzyczeli „Hołek”, a ja im mówię: „Przepraszam was za to, że jadę tak wolno, że nie jestem w stanie złapać tej prędkości, bo wiecie, ja to czuje, ja jestem sportowcem i bardzo ciężko mi to przeżywać, że jestem fefnasty”, a ci ludzie: „Pan może nawet na wstecznym jechać, my i tak będziemy tutaj dla pana przychodzić”. I to jest takie budujące, świadczy to o tym, że udało mi się w poprzednich latach coś osiągnąć.
Motór: I co dalej? Czy możemy spodziewać się pana w jakiejś nowej serii?
Hołek: Rally Cross, chcę na koniec poczuć trochę frajdy, bezpośredniej rywalizacji. Wielkie koło zatoczyłem, wracam do tego samego miejsca, tylko w trochę większych zabawkach, bo zacząłem od gokartów, gdzie jedziesz w tłumie i gdzie cały czas wszystko się dzieje w ułamku sekundy, a na torze rally crossowym siedzę w rajdówce, a to jest jakby rajdówka marzeń, bo jak coś ma 600 koni, przyśpiesza poniżej dwóch sekund do stówki, to nic tak nie startuje, nawet F1. Na razie muszę złapać rytm, ogarnąć się, zobaczyć, na czym to polega. Robię takie wielkie koło i myślę, że ten Rally Cross to będzie taka miła emerytura. Jak obserwuję te małe autobusiki, one stoją, my w nich siedzimy, czekamy, pijemy kawkę, no to wyścig, dwie minutki, wracasz i znowu sobie siedzisz. Kompletnie relaksujący sport. Oczywiście przyjdzie moment, że trzeba się będzie ścigać naprawdę, daj Boże, że z Solbergiem, ale przynajmniej dwa lata muszę poświęcić na to, żeby złapać rytm, żeby wiedzieć, na czym dyscyplina polega, bo oczywiście jak coś robię, to chciałbym to robić jak najlepiej, ale mam dużo pokory, przez lata się nauczyłem, że chcieć to jeszcze nie wszystko.
Motór: Ale jak pan powiedział na samym początku, że w mniej niż dwie sekundy przyśpiesza, to największy błysk był w pana oku, więc ta prędkość jednak cały czas rajcuje.
Krzysztof Hołowczyc: (śmiech) Jak gdzieś tam sobie pojadę, w cudzysłowie, na niemiecką autostradę i zobaczę trójkę z przodu, to zawsze się śmieje oko, bo widzi, że to jest przyjemne. Lubię prędkość, to poczucie takiego panowania nad rzeczami,
w których niewiele osób ma takie poczucie, bo jest bardzo dużo ludzi w motorsporcie, którzy nie znają ryzyka.
Motór: Kiedyś jeden z kibiców mówił, że ceni wśród kierowców rajdowych to, że panują nad samochodami, jakby panowali nad innymi ludźmi. Czują tę maszynę, potrafią nią sterować i dokonują niesamowitych rzeczy.
Krzysztof Hołowczyc: Dużo w tym racji, ja na przykład rozmawiam z samochodem, ja go czuję, jak już poznam dobrze auto, jak już jestem w nim, to każdy element jest przedłużeniem mnie. Przy panowaniu perfekcyjnym znasz swój samochód na pamięć.
Motór: I jakie są pana sympatie, jeśli chodzi o samochody?
Krzysztof Hołowczyc: Jeśli chodzi o skończenie samochodu, o taki perfekcjonizm, to Porsche. Wsiadasz i mówisz: „Kurczę, to zrobili dla mnie, to jest niemożliwe, że ktoś to tak wymyślił”. Jeżeli chodzi o brutalność przeniesienia mocy na drogę i taki perfekcjonizm to dla mnie GTR jest samochodem niewyobrażalnym. A w przeszłości Subaraki były taką moją krwią. Samochody, które poznałem po Toyocie Celice, która była moim pierwszym autem. Potem przesiadłem się do Subaru i pamiętam jak dziś, jak wlazłem do kanału z chłopakami, to tam takie cieniutkie druciki, przewodziki, to mówiliśmy z chłopakami, że się wpierdzieliliśmy. Wzięliśmy po cichu do lasu na hopę, mówimy, wyskoczymy, zobaczymy, jak się rozkraczy. Wiesz – jeden skok, drugi, trzeci, a samochód to przyjmuje, wtedy to zawieszenie wyprzedzało inne. Mam ogromny sentyment do Subaru. Teraz kupiłem sobie w Japonii dwudrzwiówkę, taką, jak kiedyś za mistrzostwa Europy dostałem od Japończyków, czarnego Type RA. Piękne STI.
Motór: Mówimy o japońskiej technologii, a przecież zaczynał pan od dużego Fiata…
Krzysztof Hołowczyc: Tak, to były słynne ołowiane samochody, bo co gazu dałeś, to wszystko się potrafiło urwać. To było ciężkie przeżycie. Później, jak zaznałem normalnych samochodów, to zdawałem sobie sprawę, jak wiele czasu straciłem na te auta. Byłem ostatnim kierowcą FSO Sport, ja tam gasiłem światło, ja tam byłem ostatnim, który miał kontrakt, także śmieję się zawsze, że pamiętam te czasy, kiedy dostawałem Poloneza 1.5 Turbo, takim samochodem mocno przesadzonym, jeśli chodzi o moce w porównaniu zresztą. Oczywiście miałem to szczęście, że zaczynałem od dużego Fiata, a nie od Malucha, bo tam to było jeszcze straszniejsze urządzenie…
Motór: Wracając do Dakaru, pan nie pojedzie, ale nasz lubelski reprezentant, Kuba Piątek, już się przygotowuje do najbliższej edycji. Dużo dobrego o panu powiedział, m.in. to, że udzielił mu pan kilku cennych rad.
Krzysztof Hołowczyc: Kuba jest fajny, od razu widzisz, czy gość ma jaja czy nie, czy to jest fajny chłopak czy nie. Ja też bardzo trzymam kciuki za Kubę i też mam nadzieję, że jakiś wynik dla polskiego motocyklisty się pojawi, bo chłopak ma determinację, dużo trenuje i ma to coś, co powinien mieć każdy dakarowiec. W Dakarze bardzo ważne jest, żeby nie skupiać się na danym zakręcie i na danym odcinku specjalnym, tylko na tym, co będzie dalej. Kuba już umie patrzeć na to w ten sposób. Należy pamiętać, że podczas tego najtrudniejszego rajdu świata ważna jest także szybkość. Skończyły się czasy, że gdy ktoś tam grzeczniutko popierdywał, to mógł przyjechać w okolicach 15 miejsca. Teraz, żeby wjechać do dziesiątki, a już nie mówię o piątce, trzeba po prostu nieźle zasuwać, a do tego mieć strategię. Trzymam kciuki za Kubę.
Motór: Czy w domu też jest pan mistrzem świata Cross Country, z podium Dakaru wraca w glorii chwały?
Krzysztof Hołowczyc: To pytanie musisz zadać mojej żonie! (śmiech). Często od niej słyszę:
„Ty, gwiazda, teraz już w domu jesteś, tutaj nie ma oklasków. Zapierdzielaj, żarówki wymienić, pralkę naprawić”.
Zawsze moje córki mówią, że tata potrafi wszystko zrobić, więc tata stara się zachować tę pozycję w domu. Lubię wracać do swojego domu, tu jest prawdziwe życie. Cieszę się, że nigdy się nie pogubiłem. Były w moim życiu takie chwile, gdy otaczał mnie kordon ochroniarzy, ludzie z flamastrami w rękach krzyczeli, bo każdy chciał mieć autograf Hołka, dotknąć mnie, co było już trochę przesadą. Wydaje mi się, że udało mi się nie przegapić ważnych rzeczy i mówię to z perspektywy dorosłego faceta, który sporo przeżył, że nie zgubiłem tych ważnych chwil w moim życiu, że mam fajne dzieci, mam po co żyć. Ten świat, który jest wielką bańką u sportowców, nagle pryska i mówią: „Ja nie mam nic, nie mam pozycji, nie mam za co żyć”. Jestem gościem, który jest spełniony, spokojny.
Motór: Mówił pan, czego pan nie żałuje, a czego pan żałuje przez te lata kariery?
Krzysztof Hołowczyc: Żałuję momentu, kiedy Prodrive zaproponował mi, bym był kierowcą testowym i podpisał dwuletni kontrakt, żebym pracował dla nich, żebym tam siedział i jeździł, bo to był moment, kiedy mogłem zostać w kolejnych latach mistrzem świata. Byłem na tyle szybki i dobry, a oni dobrze o tym wiedzieli.
Motór: Na koniec chciałem zapytać, co jest taką największą przyjemnością w momencie, kiedy jest pan za fajerą, prowadzi, widzi tych ludzi, tę trasę i czuje te przeciążenia, czy jest to może świadomość, że w pewnym momencie zostawi pan piękną kartę historii.
Krzysztof Hołowczyc: Ja jestem tego typu gościem, że to wszystko na razie jest w kartonach poukładane, trofea gdzieś w piwnicach, poupychane na półkach, do domu nic nie wnosimy. Na górze są tylko trzy: za trzecie miejsce w Dakarze, za Puchar Świata i mistrzostwo Europy. Czekam na moment jak już osiądę tak naprawdę, wnuki posadzę, bujany fotel sobie zrobię i zacznę im opowiadać, jak to dziadek rajdował. Ale jeszcze nie czas na to. Dla mnie poczucie sukcesu pojawia się w zupełnie innym momencie, to, że otwieram szampana, to, że dzielę się z kibicami, to jest moment takiej radości zewnętrznej. Ta prawdziwa moja radość pojawia się w kompletnie innych miejscach. Za dwa, trzy, pięć dni, kiedy jadę sobie gdzieś i mam ten moment refleksji i myślę sobie, że zrobiliśmy kawał dobrej roboty. Ja też mam świadomość sportu zespołowego, nie funkcjonuję bez moich mechaników, bez pilota, bez tej całej grupy ludzi, bo to nie jest sport indywidualny, jak niektórzy myślą, jest bardzo zespołowy.
Motór: W jaki sposób wygrał pan to wszystko? Dzięki prędkości?
Krzysztof Hołowczyc: Dzięki rodzinie. Dzięki żonie. Gdybym nie miał tej kobiety, na pewno byłbym w innym miejscu. Może coś zrobiłbym innego, może gdzieś bym był mistrzem świata WRC, ale byłbym innym człowiekiem. Innym, jakimś smutnym, gdzieś zagonionym, dającym świadectwo, jakim to byłem świetnym gościem, plastikowym, sztucznym. Bardzo wielu widzę sportowców, którzy są zachłyśnięci – „Ale kiedyś to ja byłem…” i żyją tą przeszłością. Ja żyję teraźniejszością. To jeszcze zrobię, to jest fajne, może mi się uda, może nie. Jak gdyby mam do tego taki stosunek, że cieszy mnie, jak rano wstaję i promyczek słońca wchodzi do domu, proste rzeczy. To jest taka nauka życia, której nigdzie się nie zazna, bo ludzie często myślą: „Idę, jestem na górze, mam wszystkich frajerów, mam dom, helikoptery, wszystko”, a w środku nic, nic nie mają, są nieszczęśliwi i nagle, jak te przedmioty przestają cię bawić, to nie masz nic. I szukasz wtedy jakiegoś ukojenia w różnych bardzo dziwnych rzeczach. Od białych proszków do alkoholu, do innych nieciekawych rzeczy, a życie jest gdzie indziej. Właśnie w tych momentach, kiedy promyczek wchodzi i można zwykłe śniadanie zjeść i cieszyć się tym, że jest jakiś gwar, dzieciaki. Ja przynajmniej z tego czerpię bardzo wiele. Z takim prostym życiem jestem szczęśliwym gościem, jeżdżę sobie na motorówce, zaraz wsiądę na skuter wodny, z chłopakami się pościgam. Ciągle tu rządzę na jeziorze, jeśli chodzi o czas na bojkach, to nikt mi nie podskoczy… (śmiech)