Tomasz Lorek – dziennikarz sportowy i komentator telewizyjny.
Rozmawiał Tomasz Maciuszczak / foto: Wojciech Szubartowski
Morór: W swojej pracy zajmujesz się między innymi żużlem, którego jesteś wielkim sympatykiem. Pamiętasz pierwsze zawody, na których byłeś?
Tomasz Lorek: Głównie z opowiadań mamy, bo miałem wtedy miesiąc (śmiech). Gdy byłem dzieckiem, tata bardzo często zabierał mnie na Stadion Olimpijski we Wrocławiu. To były magiczne czasy, gdy pan na trybunach sprzedawał precle twardsze niż skała i oranżadę w worku, a w barwach Sparty jeździli: Ryszard Jany, Robert Słaboń, Henryk Jasek czy Wojciech Kończyło. Pierwsze zawody, jakie pamiętam, to chyba finał Drużynowych Mistrzostw Świata w 1980 roku. Ojciec mówił, że może uda mi się dopchać do zdjęcia z Brytyjczykiem Michaelem Lee i Amerykaninem Bruce’em Penhallem. Obaj tego dnia należeli do najlepszych zawodników. Z tej imprezy mam też zdjęcie z Dave’em Jessupem, którego wiele lat później miałem okazję spotkać podczas zawodów w Lakeside.
Motór: Już wtedy wiedziałeś, że twoje życie zawodowe będzie związane z żużlem?
Tomasz Lorek: Przepowiedział mi to mój dziadek. Był geodetą kolejowym i często zabierał mnie ze sobą na pomiary. Kiedy się nudziłem, układałem na kocyku kredki świecowe w kolorach: niebieskim, czerwonym, żółtym i białym, ścigałem nimi w kółko i komentowałem to wszystko. Koledzy dziadka się dziwili, a on mówił im, że kiedyś zostanę komentatorem. A tak na poważnie, to już jako kilkulatek wiedziałem, że chcę to robić.
Motór: Jesteś w stanie zliczyć, na ilu zawodach byłeś?
Tomasz Lorek: Nie potrafię, ciężko jest mi nawet oszacować, ile tego mogło być. Ale zbieram wszystkie akredytacje z imprez, na których byłem. Nie tylko żużlowych, ale też z Formuły 1 czy turniejów tenisowych. Mam tego kilka pudeł. Na szczęście moja żona jest wyrozumiała, bo w naszym domu książki o sporcie i biografie sportowców są traktowane na równi z Pismem Świętym.
Motór: Jeżdżąc na zawody zapewne miałeś okazję zwiedzić wiele odległych zakątków świata. Udało ci się zobaczyć wszystkie ośrodki żużlowe?
Tomasz Lorek: Na pewno nie, ale mam frajdę, że byłem w wielu dzikich miejscach, jak Mildura, Gosford, Kurri Kurri czy Mount Gambier w Australii. W tym kraju niesamowite wrażenie zrobił też na mnie tor żużlowy na pustyni koło Alice Springs, gdzie w latach 80. ścigał się chociażby Leigh Adams. Jeśli chodzi o ciekawsze podróże, byłem też m.in. w Nowej Zelandii, USA i Argentynie. Z bliższych nam kierunków mogę wymienić Czechy, słowacką Żarnowicę, słoweńskie Krško i Ljubljanę czy tor w chorwackim Prelogu, który dziś jest już tylko wspomnieniem. Ale najbardziej w pamięci zapadło mi chyba norweskie Elgane. Z torów, na których jeszcze nie byłem, najbardziej chciałbym zobaczyć Oreti Park w Nowej Zelandii i Casares w Argentynie. Zupełnie nie kręci mnie Republika Południowej Afryki, wyjątkowo nie ciągnie mnie też do Rosji, choć wiele osób fascynuje tamtejszy speedway. Kocham rosyjską kulturę, ale jakoś nie mam ochoty się tam zapuszczać.
Co takiego jest w żużlu, że emocjonują się nim ludzie w tak odległych zakątkach świata?
Przede wszystkim naturalność i przaśność,
w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Dzisiejszy sport komercyjny odgrodził kibica od bohaterów. A żużel jest sportem kameralnym, w którym mamy do czynienia z prawdziwymi gladiatorami. Oni ogromnie ryzykują, a to fascynuje ludzi. To trochę jak teatr. To jest miejsce dla tych, którzy chcą żyć po swojemu, a w dzisiejszych czasach najtrudniejsze jest mieć patent na wolność.
O polskiej lidze mówi się, że jest najmocniejsza na świecie. Czy zgadasz się z tym i czy przekłada się to na to, że speedway w naszym kraju cieszy się największą popularnością spośród tych wszystkich miejsc?
Mam na to osobliwe spojrzenie. Na pewno polski fan jest najbardziej namiętny i nie chowa emocji. Nie ulega też wątpliwości, że w polskim żużlu są największe pieniądze, ale mnie akurat przeraża ta strona wygrywania za wszelką cenę. Trochę szkoda, że rzadko dostrzegamy, że pod kaskiem też jest człowiek, który może mieć gorszy dzień, ból głowy czy kłopoty w domu. Popularność żużla
w naszym kraju nie przekłada się niestety na jego pozycję. Są silne ośrodki w poszczególnych miastach, ale naszym najlepszym żużlowcom ciężko jest się przebić w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na sportowca roku. Speedway ma u nas wielu zagorzałych wyznawców, którzy są nim przesiąknięci aż do bólu, jednak w porównaniu do innych dyscyplin pozostaje niejako w mniejszości.
Przejdźmy do lubelskiego żużla, który też nie jest ci obcy. Wielokrotnie bywałeś tu zawodowo, ale z tego co wiem, z Lublinem łączą cię też więzy rodzinne. Kto pierwszy przychodzi ci na myśl, kiedy myślisz o tutejszym speedwayu?
Faktycznie, w Lublinie mieszka brat mojej mamy z rodziną, co jest bardzo fajną historią. A nazwisk do głowy przychodzi mi kilka… Na pewno Marek Kępa, Darek Stenka, ale też Leigh Adams, no i oczywiście Hans Nielsen. Urodził się w Danii, ale kojarzy mi się przede wszystkim z Lublinem, nawet bardziej niż z Piłą, gdzie kończył swoją bogatą karierę. Jest niezwykłym dżentelmenem, na SMS-a potrafi odpisać w trzy minuty. Wymieniłbym też niezwykle spontanicznego Jurka Mordela, Roberta Juchę czy Darka Śledzia – człowieka renesansu z dużym dystansem. Jest też Tomek Piszcz, bystry chłopak, który potrafi barwnym językiem opowiadać o speedwayu. No i jeszcze fotoreporter Stasio Szalak, niezwykle kulturalny człowiek z klasą. Jak go widzę, to zapominam, że świat bywa zły. Właśnie z tym kojarzy mi się Lublin.
Jaka przyszłość, twoim zdaniem, czeka lubelski żużel? W tym sezonie mówiło się o nim głównie źle. Konflikty z zawodnikami, problemy z maszyną startową, wreszcie walkower w półfinale play-off z powodu nieprzygotowanego toru. Długo by wymieniać…
W tym sezonie do pracy zabrali się zapaleńcy, którzy chcą ratować lubelski żużel. To ludzie, którzy znają atmosferę trybun i teraz mogli przekonać się, na czym polega prowadzenie klubu, ale trochę zostali rzuceni na głęboką wodę. Sam starałem się im pomóc przekazując kontakty. Boję się jednak, że czarny scenariusz może się zrealizować, choć jestem dobrej myśli. Lublin to ośrodek z bogatą tradycją i żużel w tym mieście powinien się utrzymać, nawet na poziomie drugiej ligi. Zobaczmy, że ciekawe turnieju udaje się organizować Markowi Kępie i jego synowi Kubie. Co prawda jest różnica między prowadzeniem klubu ligowego, a robieniem eventów, ale gdyby zewrzeć szyki, może udałoby się to jakoś poukładać…
POPRZEDNI
NASTĘPNY
Tomasz Lorek – dziennikarz sportowy i komentator telewizyjny.
Rozmawiał Tomasz Maciuszczak / foto: Wojciech Szubartowski
Morór: W swojej pracy zajmujesz się między innymi żużlem, którego jesteś wielkim sympatykiem. Pamiętasz pierwsze zawody, na których byłeś?
Tomasz Lorek: Głównie z opowiadań mamy, bo miałem wtedy miesiąc (śmiech). Gdy byłem dzieckiem, tata bardzo często zabierał mnie na Stadion Olimpijski we Wrocławiu. To były magiczne czasy, gdy pan na trybunach sprzedawał precle twardsze niż skała i oranżadę w worku, a w barwach Sparty jeździli: Ryszard Jany, Robert Słaboń, Henryk Jasek czy Wojciech Kończyło. Pierwsze zawody, jakie pamiętam, to chyba finał Drużynowych Mistrzostw Świata w 1980 roku. Ojciec mówił, że może uda mi się dopchać do zdjęcia z Brytyjczykiem Michaelem Lee i Amerykaninem Bruce’em Penhallem. Obaj tego dnia należeli do najlepszych zawodników. Z tej imprezy mam też zdjęcie z Dave’em Jessupem, którego wiele lat później miałem okazję spotkać podczas zawodów w Lakeside.
Motór: Już wtedy wiedziałeś, że twoje życie zawodowe będzie związane z żużlem?
Tomasz Lorek: Przepowiedział mi to mój dziadek. Był geodetą kolejowym i często zabierał mnie ze sobą na pomiary. Kiedy się nudziłem, układałem na kocyku kredki świecowe w kolorach: niebieskim, czerwonym, żółtym i białym, ścigałem nimi w kółko i komentowałem to wszystko. Koledzy dziadka się dziwili, a on mówił im, że kiedyś zostanę komentatorem. A tak na poważnie, to już jako kilkulatek wiedziałem, że chcę to robić.
Motór: Jesteś w stanie zliczyć, na ilu zawodach byłeś?
Tomasz Lorek: Nie potrafię, ciężko jest mi nawet oszacować, ile tego mogło być. Ale zbieram wszystkie akredytacje z imprez, na których byłem. Nie tylko żużlowych, ale też z Formuły 1 czy turniejów tenisowych. Mam tego kilka pudeł. Na szczęście moja żona jest wyrozumiała, bo w naszym domu książki o sporcie i biografie sportowców są traktowane na równi z Pismem Świętym.
Motór: Jeżdżąc na zawody zapewne miałeś okazję zwiedzić wiele odległych zakątków świata. Udało ci się zobaczyć wszystkie ośrodki żużlowe?
Tomasz Lorek: Na pewno nie, ale mam frajdę, że byłem w wielu dzikich miejscach, jak Mildura, Gosford, Kurri Kurri czy Mount Gambier w Australii. W tym kraju niesamowite wrażenie zrobił też na mnie tor żużlowy na pustyni koło Alice Springs, gdzie w latach 80. ścigał się chociażby Leigh Adams. Jeśli chodzi o ciekawsze podróże, byłem też m.in. w Nowej Zelandii, USA i Argentynie. Z bliższych nam kierunków mogę wymienić Czechy, słowacką Żarnowicę, słoweńskie Krško i Ljubljanę czy tor w chorwackim Prelogu, który dziś jest już tylko wspomnieniem. Ale najbardziej w pamięci zapadło mi chyba norweskie Elgane. Z torów, na których jeszcze nie byłem, najbardziej chciałbym zobaczyć Oreti Park w Nowej Zelandii i Casares w Argentynie. Zupełnie nie kręci mnie Republika Południowej Afryki, wyjątkowo nie ciągnie mnie też do Rosji, choć wiele osób fascynuje tamtejszy speedway. Kocham rosyjską kulturę, ale jakoś nie mam ochoty się tam zapuszczać.
Co takiego jest w żużlu, że emocjonują się nim ludzie w tak odległych zakątkach świata?
Przede wszystkim naturalność i przaśność,
w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Dzisiejszy sport komercyjny odgrodził kibica od bohaterów. A żużel jest sportem kameralnym, w którym mamy do czynienia z prawdziwymi gladiatorami. Oni ogromnie ryzykują, a to fascynuje ludzi. To trochę jak teatr. To jest miejsce dla tych, którzy chcą żyć po swojemu, a w dzisiejszych czasach najtrudniejsze jest mieć patent na wolność.
O polskiej lidze mówi się, że jest najmocniejsza na świecie. Czy zgadasz się z tym i czy przekłada się to na to, że speedway w naszym kraju cieszy się największą popularnością spośród tych wszystkich miejsc?
Mam na to osobliwe spojrzenie. Na pewno polski fan jest najbardziej namiętny i nie chowa emocji. Nie ulega też wątpliwości, że w polskim żużlu są największe pieniądze, ale mnie akurat przeraża ta strona wygrywania za wszelką cenę. Trochę szkoda, że rzadko dostrzegamy, że pod kaskiem też jest człowiek, który może mieć gorszy dzień, ból głowy czy kłopoty w domu. Popularność żużla
w naszym kraju nie przekłada się niestety na jego pozycję. Są silne ośrodki w poszczególnych miastach, ale naszym najlepszym żużlowcom ciężko jest się przebić w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na sportowca roku. Speedway ma u nas wielu zagorzałych wyznawców, którzy są nim przesiąknięci aż do bólu, jednak w porównaniu do innych dyscyplin pozostaje niejako w mniejszości.
Przejdźmy do lubelskiego żużla, który też nie jest ci obcy. Wielokrotnie bywałeś tu zawodowo, ale z tego co wiem, z Lublinem łączą cię też więzy rodzinne. Kto pierwszy przychodzi ci na myśl, kiedy myślisz o tutejszym speedwayu?
Faktycznie, w Lublinie mieszka brat mojej mamy z rodziną, co jest bardzo fajną historią. A nazwisk do głowy przychodzi mi kilka… Na pewno Marek Kępa, Darek Stenka, ale też Leigh Adams, no i oczywiście Hans Nielsen. Urodził się w Danii, ale kojarzy mi się przede wszystkim z Lublinem, nawet bardziej niż z Piłą, gdzie kończył swoją bogatą karierę. Jest niezwykłym dżentelmenem, na SMS-a potrafi odpisać w trzy minuty. Wymieniłbym też niezwykle spontanicznego Jurka Mordela, Roberta Juchę czy Darka Śledzia – człowieka renesansu z dużym dystansem. Jest też Tomek Piszcz, bystry chłopak, który potrafi barwnym językiem opowiadać o speedwayu. No i jeszcze fotoreporter Stasio Szalak, niezwykle kulturalny człowiek z klasą. Jak go widzę, to zapominam, że świat bywa zły. Właśnie z tym kojarzy mi się Lublin.
Jaka przyszłość, twoim zdaniem, czeka lubelski żużel? W tym sezonie mówiło się o nim głównie źle. Konflikty z zawodnikami, problemy z maszyną startową, wreszcie walkower w półfinale play-off z powodu nieprzygotowanego toru. Długo by wymieniać…
W tym sezonie do pracy zabrali się zapaleńcy, którzy chcą ratować lubelski żużel. To ludzie, którzy znają atmosferę trybun i teraz mogli przekonać się, na czym polega prowadzenie klubu, ale trochę zostali rzuceni na głęboką wodę. Sam starałem się im pomóc przekazując kontakty. Boję się jednak, że czarny scenariusz może się zrealizować, choć jestem dobrej myśli. Lublin to ośrodek z bogatą tradycją i żużel w tym mieście powinien się utrzymać, nawet na poziomie drugiej ligi. Zobaczmy, że ciekawe turnieju udaje się organizować Markowi Kępie i jego synowi Kubie. Co prawda jest różnica między prowadzeniem klubu ligowego, a robieniem eventów, ale gdyby zewrzeć szyki, może udałoby się to jakoś poukładać…